wtorek, 27 września 2011

Mistrz ciętej riposty i motywacji

Ostatnio przeczytałem książkę Terry'ego Brighton'a "Gry wojenne". Część książki opowiada o generale Pattonie, o którym chciałbym coś więcej napisać w najbliższym czasie, ale dzisiaj tylko cytat z tej lektury- przemówienie do żołnierzy (na szczęście nie musiałem przepisywać, bo ktoś już zrobił to za mnie: http://www.nieznanahistoria.pl/?p=1555).


Usiądźcie!

Żołnierze, wszystko co słyszycie o tym, że Ameryka nie chce walczyć, że chce uniknąć wojny, to gówno prawda. Amerykanie kochają walczyć! Wszyscy prawdziwi Amerykanie uwielbiają bitewne szaleństwo. W dzieciństwie podziwialiśmy najlepszego gracza w kulki, najszybszego biegacza, futbolistów z pierwszej ligi i najtwardszych bokserów. Amerykanie kochają zwycięzców i nie tolerują przegranych. Zawsze grają po to, żeby zwyciężyć. Dlatego jeszcze nigdy nie przegrali i nigdy nie przegrają żadnej wojny. Wstrętna jest im sama myśl o porażce. Bitwa to najważniejsza rywalizacja, na jaką człowiek może sobie pozwolić. Wydobywa z niego wszystko, co najlepsze, i wymywa wszystko co nikczemne.

Nie jest prawdą, że wszyscy zginiecie. Tylko dwa procent z was, którzy tu siedzicie, może zginąć w większej bitwie. Każdy się boi swojej pierwszej akcji. Ten, kto twierdzi inaczej, jest podłym kłamcą. Prawdziwy bohater to ktoś, kto walczy, mimo że się boi. Niektórzy przezwyciężają strach po minucie spędzonej pod ostrzałem, innym zabiera to godzinę, jeszcze innym kilka dni. Prawdziwy mężczyzna nie pozwala jednak, aby lęk przed śmiercią okazał się silniejszy niźli jego honor, poczucie obowiązku wobec ojczyzny i naturalne męstwo.

Przez cały pobyt w armii skarżyliście się na to co nazywacie „gównianym drylem”. Jego celem jest wyrobić w was instynkt posłuszeństwa rozkazom i nauczyć was stale zachowywać czujność. To trzeba wpoić każdemu żołnierzowi. Pierdolić tego, który nie umie zachować czujności! Musztra zrobiła z was wszystkich weteranów. Jesteście gotowi! Żołnierz, jeśli chce pozostać przy życiu, musi być czujny. Inaczej jakiś szwabski sukinsyn podkradnie się do niego od tyłu i zatłucze go na śmierć workiem gówna. Na Sycylii jest czterysta wyraźnie oznaczonych grobów, wszystko dlatego, że jeden gość przyspał na służbie – ale to niemieckie groby, bo zdybaliśmy sukinsyna we śnie, zanim jego oficer zdążył go obudzić!

Armia to zespół: żyje, je, śpi i walczy zespołowo. Opowieści o samotnych bohaterach to gówno prawda. Zapijaczone gnojki, które piszą do „Saturday Evening Post”, wiedzą o prawdziwej bitwie nie więcej niż o pieprzeniu. A my mamy najlepszy zespół – najwyższej jakości jedzenie i sprzęt, najlepszego ducha i najwspanialszych ludzi na ziemi. A niech mnie, żali mi tych biednych drani, którym przyjdzie z nami walczyć.

Prawdziwi bohaterowie to nie wojownicy z komiksów. Każdy żołnierz ma do odegrania istotną rolę. Więc nie popuszczajcie. Nie wolno wam myśleć, że wasze zadanie jest mało ważne. A gdyby tak każdy kierowca ciężarówki stwierdził, że ma dość świstu pocisków, i pozieleniałby ze strachu, dał nura do rowu? Taki tchórzliwy skurwysyn mógłby powiedzieć: „Do diabła, przecież nie będą za mną tęsknić, jestem tylko jednym z tysięcy”. A gdyby każdy tak powiedział? Gdzie, do kurwy nędzy, byśmy się wtedy znaleźli? Dzięki Bogu, Amerykanie tak nie mówią. Każdy robi, co do niego należy. Każda robota jest ważna. Artylerzyści są potrzebni do obsługi dział, kwatermistrz do tego, by zapewnić nam jedzenie i ubrania, bo tam, gdzie się wybieramy, niewiele zostało do ukradzenia. Każdy jeden pieprzony kuchcić, nawet ten, który gotuje nam wodę, żebyśmy nie dostali żołnierskiej sraczki, ma zadanie do wykonania.

Każdy musi myśleć nie tylko o sobie, ale też o koledze, który walczy razem z nim. Nie potrzeba nam w armii tchórzem podszytych gnojów. Powinno się ich wyzabijać jak muchy, bo inaczej wrócą po wojnie do domu, ci przeklęci tchórze, i spłodzą kolejnych tchórzy. Odważni spłodzą nowe zastępy odważnych. Wytępmy przeklętych tchórzy, a staniemy się narodem dzielnych ludzi.

Jeden z najdzielniejszych żołnierzy, jakich spotkałem w czasie kampanii afrykańskiej, gdy podążaliśmy w stronę Tunisu, siedział na słupie telegraficznym, mimo zaciętego ostrzału nieprzyjaciela. Zatrzymałem się i zapytałem go, co on tam, do diaska, robi. „Naprawiam, druty, panie generale” – odpowiedział. „A nie jest tam trochę niebezpiecznie?” – zapytałem. „Tak, ale cholerne druty trzeba naprawić”. „A te samoloty, które bombardują drogę, nie przeszkadzają ci?” – pytam dalej, a on na to: „Nie, ale pan, panie generale, przeszkadza jak diabli”. Oto prawdziwy żołnierz. Prawdziwy mężczyzna. Człowiek, który poświęca wszystko, co ma, by spełnić swój obowiązek, nie zważając na przeciwności, bez względu na to, jak z pozoru błahe może się wydawać w tym momencie jego działanie.

Trzeba wam było widzieć te ciężarówki na drodze do Gabes. Ich kierowcy byli zaiste wspaniali. Dniem i nocą brnęli tymi skurwysyńskimi drogami, nie zatrzymując się ani na chwilę, nie zbaczając z kursu, choć wokół nich stale wybuchały pociski. Wielu siedziało za kierownicą przez bite czterdzieści godzin. Stara dobra amerykańska odwaga nas przez to przeprowadziła. To nie byli bojownicy, ale żołnierze z zadaniem do wykonania. Należeli do zespołu. Bez nich byśmy przepadli.

Jasne, że wszyscy chcemy skończyć tę wojnę i wrócić do domu. Ale wojny nie wygrywa się, leżąc do góry brzuchem. Skończy się tym szybciej, im szybciej dorwiemy sukinkotów, którzy ją rozpętali. Zrobimy to, posprzątamy to całe gówno, a potem dopadniemy tych Japońców, co szczają na niebiesko. Im szybciej im dowalimy, tym szybciej wrócimy do domu. A najkrótsza droga do domu wiedzie przez Berlin i Tokio. Nie zatrzymujmy się więc! Kiedy dotrzemy do Berlina, osobiście zastrzelę tego kłamliwego skurwysyna Hitlera.

Jeśli żołnierz będzie cały dzień leżał w rowie, szkop go w końcu dopadnie. Do diabła z tym. Moi żołnierze nie kopią rowów. Rowy strzeleckie tylko spowalniają ofensywę. Bądźcie stale w ruchu. Wygramy tę wojnę, ale tylko pod warunkiem iż pokażemy Niemcom, że jesteśmy odważniejsi, niż oni kiedykolwiek będą. Nie poprzestaniemy na wystrzelaniu ich, ale wyprujemy im flaki i naoliwimy nimi gąsienice naszych czołgów. Wymordujemy tych wszawych szwabskich kutasów jednego po drugim.

Niektórzy z was zastanawiają się, czy nie spietrają pod ostrzałem. Nie martwcie się o to. Zapewniam was, że wszyscy zrobicie co do was należy. Wojna to krew, to zabijanie. Hitlerowcy to nasi wrogowie. Do dzieła. Rozlejcie ich krew, bo inaczej oni rozleją waszą. Strzelajcie im w bebechy. Rozprujcie im brzuchy. Gdy wkoło będą świszczeć pociski, a wy otrzecie kurz z twarzy i zdacie sobie sprawę, że to nie kurz, lecz krew i wnętrzności tego, który był kiedyś waszym najlepszym przyjacielem, będziecie wiedzieć, co robić.

Nie chcę słyszeć żadnych meldunków w rodzaju: „Trzymam pozycję”, Kurwa, nie będziemy niczego „trzymać”. Nacieramy bez przerwy i trzymać możemy co najwyżej wroga, za jaja. Kopniemy go w dupę, chwycimy za jaja, wykręcimy je i przypieprzymy mu tak, że się zesra. Nasz plan operacji: nacierać i jeszcze raz nacierać. Przejdziemy przez kraj wroga jak gówno przez rurę.

Będą skargi, że za bardzo popędzamy naszych ludzi. Mam w dupie taki skargi. Wierzę, że uncja potu oszczędzi nam galon krwi. Im mocniej będziemy przeć naprzód, tym więcej Niemców zabijemy, a im więcej Niemców zabijemy, tym mniej zginie naszych ludzi. Będę was popędzał, bo chcę oszczędzić nam ofiar. Chcę, byście o tym pamiętali.

Moi żołnierze się nie poddają. Nie chcę słyszeć, że któryś z moich żołnierzy cały i zdrowy dostał się do niewoli. Nawet jeśli was postrzelą, możecie dalej walczyć. To nie są zwykłe bzdety. Chcę takich ludzi jak ten porucznik z Libii, który ręką odtrącił przystawionego mu do piersi lugera, drugą zdarł sobie z głowy hełm i rozwalił nim szkopa, a potem chwycił karabin i zabił jeszcze jednego. Ten człowiek zrobił to z kulą w płucach. Oto wzór dla was!

Pamiętajcie: nie wiecie o tym, że tu jestem. Nie wolno wam wspominać o tym w listach. Świat ma nie wiedzieć, co do diabła, ze mną zrobili. Nie dowodzę waszą armią, nawet nie ma mnie w Anglii. Niech pierwszymi, którzy się o mnie dowiedzą, będą ci pieprzeni Niemcy. Chcę, żeby stanęli na tych swoich zasranych tylnych łapach i zaskowyczeli: „Rany boskie! Znowu ta przeklęta 3. Armia i skurwysyn Patton!”.

Jeszcze jedno. Za trzydzieści lat, kiedy usiądziecie przy kominku z wnukiem na kolanach, a on was zapyta: „Co robiłeś w czasie drugiej wojny światowej, dziadku?”, nie będziecie musieli odpowiedzieć zachrypniętym głosem: „Rozrzucałem gnój w Luizjanie”. Nie panowie, popatrzycie mu prosto w oczy i powiecie: „Wnusiu, twój dziadek walczył w szeregach wspaniałej 3. Armii, pod dowództwem tego cholernego skurczybyka George’a Pattona!”

No dobra, sukinkoty, znacie już moje uczucia. Z dumą poprowadzę was, chłopcy, do boju, wszędzie i o każdej porze. To wszystko."


Jak widać Patton nie liczył się ze słowami :) Może dlatego jest uważany za jednego z najlepszych dowódców w historii?

poniedziałek, 26 września 2011

Obrazy Hitlera

Pewnie wielu z Was wie, że II wojna światowa by nie wybuchła, gdyby Hitlera przyjęto na ASP w Wiedniu. Ale czy zastanawialiście się kiedykolwiek co mógł tworzyć, a dokładniej malować Fürhrer? Przedstawiam Wam kilka z obrazów i dodam, że interesowały go pejzaże, a najczęstszą techniką była akwarela.








































Jakieś wrażenia? :)

wtorek, 13 września 2011

Wielgachne nieloty ciernistych krzewów

Australijskie lato 1932 roku było wyjątkowo gorące. Busz na przemian płonął i usychał z pragnienia a zdesperowani farmerzy między jednym a drugim łykiem taniej whisky gapili się w niebo czekając na deszcz. Wiatraki napędzające studnie goniły resztkami sił. Susza, podobnie jak Wielki Kryzys, nie bardzo chciała jednak minąć.

Taka sceneria stanowiła tło niezwykłej wojny, wojny, w której człowiek po raz kolejny stanął przeciwko dzikiej naturze i chyba po raz pierwszy przegrał z kretesem.

W czasie wspomnianej suszy do lokalnych władz w zachodniej Australii zaczęły napływać petycje od farmerów, którzy domagali się różnych rzeczy. Oprócz tradycyjnych i niemożliwych do spełnienia żądań w rodzaju "natychmiastowego sprowadzenia opadów" czy "wypłacenia znaczących subwencji gospodarstwom poszkodowanym przez żywioł", dość często pojawiały się skargi na szalejące... strusie. Nie, nie pomyliliście się - strusie. Cierpiące z powodu braku pożywienia i wody zwierzęta kierowały się w stronę ludzkich siedzib, tratując uprawy i niszcząc pomniejsze zabudowania.

Nikogo z australijskich środowisk rządowych nie trzeba było w owym czasie przekonywać, że szybkie i dobrze zorganizowane oddziały strusi emu potrafią być śmiertelnym zagrożeniem. Temu człowiekowi z trudem udało się ujść z życiem przed atakiem tylko jednego zwierzęcia...


W celu uporania się z plagą zwierząt i zarazem wykazania się przed wyborcami sukcesem w walce z suszą, Wielkim Kryzysem i takimi tam, rząd wysłał przeciw strusiom żołnierzy z Królewskiego Australijskiego Regimentu Artylerii, zwanego potocznie "Snajperami z 9 mil". Tak oto wybuchła Wielka Wojna Emu. Wojska australijskie, uzbrojone m.in. w karabiny maszynowe Lewisa stanęły naprzeciw 20 tysięcy strusi.

Podstawowym problemem Australijczyków była mała mobilność - biegnący struś osiąga bowiem prędkość 50 kilometrów na godzinę, zaś biegnący żołnierz niekoniecznie. Wojna miała więc charakter typowo podjazdowy a do starć dochodziło gdy tylko "Snajperom" udało się podjechać wystarczająco blisko stada strusi. Każda ze stoczonych potyczek wyglądała mniej więcej tak:


Faza 1 - zmęczony upałem oddział australijski podkrada się do strusi
Faza 2 - Australijczycy strzelają do strusi, zabijając kilka i kilka raniąc
Faza 3 - strusie uciekają

Strusie w tej wojnie przyjęły strategię wyczerpania przeciwnika, co zdecydowanie im się powiodło. Co więcej - zasadzki na zwierzęta urządzano z reguły w pobliżu farm, więc ranne zwierzęta często salwowały się ucieczką przez pobliskie pola uprawne, dokumentnie je tratując. Farmerzy byli szczęśliwi jak nigdy...

W efekcie, zmęczeni bezowocną kampanią Australijczycy wycofali się do swojej bazy, zaś strusie nadal hasały po polach i zagrodach, odnosząc strategiczny sukces w tej wojnie. Pokonani byli pełni szacunku dla zwycięzców - ich dowódca, major Meredith powiedział nawet publicznie:

"gdybyśmy tylko mieli dywizję tych ptaków zdolnych do przenoszenia pocisków, mogłaby ona sprostać każdej armii świata. One mogą stawać naprzeciw karabinów maszynowych mając niewrażliwość czołgów. Są niczym Zulusi..."
Jako ciekawostkę dodam, że w australijskim parlamencie odbyła się specjalna debata na temat tej wojny, podczas której premier musiał się gęsto tłumaczyć z niepowodzenia, poniesionych wydatków i takich tam. Parlamentarzystów interesowało między innymi, czy uczestnicy wojny otrzymają z tej okazji pamiątkowe medale...

niedziela, 4 września 2011

Śmierć proroka, morderstwa, intrygi i zaginiony imam

Z okazji 10. rocznicy sami wiecie jakiej.

Dlaczego szyici i sunnici nienawidzą się nawzajem tak bardzo, jak bardzo wspólnie nienawidzą Zachodu? Kiedy doszło do rozdziału tych dwóch wciąż wrogich sobie stron i dlaczego ich frakcje i sekty tak się nie znoszą? Dlaczego wielu ortodoksyjnych sunnitów nie uznaje szyitów za prawdziwych muzułmanów? Czy w Iraku może dojść do wojny domowej?

Na te i inne pytania postaram się dzisiaj odpowiedzieć.

Muzułmanie podzielili się na dwa obozy, szyicki i sunnicki, tuż po śmierci proroka Mahometa. Nie mogli zgodzić się co do tego, kto ma zostać następcą tak wyjątkowej osoby. Nazwa sunnizm pochodzi od arabskiego słowa sunna, oznaczającego drogę, a sunnici za następcę Mahometa uważają Abu Bakra - przyjaciela proroka od czasów jego pierwszych wizji i pierwszego kalifatu imperium islamskiego. Szyici natomiast za sukcesora Mahometa uznają członka jego rodziny, męża jego córki Fatimy - Ali ibn Abi Taliba, i od niego wywodzą też swoją nazwę si'at (stronnictwo Alego).

Po śmierci Mahometa 8 czerwca 632 roku nie było jasne, kto ma stanąć na czele kalifatu. Śmierć proroka spowodowała w Medynie niepewność o dalsze losy ummy, gminy islamskiej, ponieważ było jasne, że to przede wszystkim charyzma Mahometa i jego zdolności polityczne i wojskowe pozwalały wspólnocie zachować jedność. Poza tym nie istniała zasada sukcesji. Pierwszym kandydatem do objęcia władzy był bratanek i zięć Mahometa, Ali ibn Abi Talib. Okazał się on jednak zbyt niezdecydowany i nie wykorzystał swojej szansy.

Później do gry włączył się przyjaciel Mahometa i ojciec jego ukochanej żony, Abu Bakr. Wcześniej to właśnie on zastępował chorego proroka podczas modłów. Zwolennicy Abu Bakra przeforsowali jego kandydaturę, a sam Ali nie protestował, mimo iż jego stronnicy nie chcieli się z tym zgodzić. I tak do dziś szyici uważają Alego za prawowitego następcę Mahometa, który sam miał wyznaczyć mu tę rolę podczas swojej ostatniej pielgrzymki do Mekki, gdzieś na drodze pomiędzy Mekką i Medyną. Każdego roku podczas rocznicy przypominają te wydarzenia.

Po śmierci Abu Bakra do władzy doszła dynastia Umajjadów. Nowy kalif miał jednak wielu przeciwników, dla których siłą rzeczy autorytetem był właśnie Ali. Nowe zasady i prawa wprowadzone przez Usmana, kalifa rodu Umajjadów, wywołały bunt. W wyniku walk w 656 roku Usman zginął, zaś po śmierci kalifem został wreszcie Ali, który postanowił, że spróbuje pogodzić zwaśnione strony i przywrócić jedność społeczności muzułmańskiej. To się jednak nie powiodło, część wojsk odłączyła się bowiem i usamodzielniła, tworząc w ten sposób pierwszą muzułmańską sektę, zaś sam Ali 6 lat później zginął z rąk morderców.

Co więcej, Ali został zamordowany przez działacza owej nowo powstałej sekty wojskowej. Jako następców rozpatrywano jego synów, Hasana i Husajna. Hasan jednak wolał dożywotnią rentę i spokój od władzy. Do dziś szyici sądzą, że został otruty przez umajadzkiego konkurenta, Mu'awiję. Tymczasem kalifem ogłosił się Husajn. Rozpoczął walkę przeciwko Jazidowi, następcy Mu'awiji. Gdy jednak z rodziną i nielicznymi zwolennikami był w podróży do Kufy, został zaatakowany przez żołnierzy Jazida i zginął w słynnej bitwie świata arabskiego pod Karbalą. Do dziś szyici wspominają tę męczeńską śmierć podczas święta Aszura (kiedy to mężczyźni biczują się do krwi).

Najwięcej zwolenników si'aty - szyitów, było zawsze w Iraku, ale w XVI - XVIII wieku, za panowania dynastii Safawidów, w Persji również większość jej mieszkańców stała się szyitami. Wypracowali oni określone poglądy na prawowitość władców, dlatego właśnie wśród nich znalazła się największa liczba żarliwych obrońców nauk o wyłącznym prawie potomków proroka do stania na czele wspólnoty. Wzmocnili to jeszcze oświadczeniem, że krewni Mahometa, "ród Proroka", są także dziedzicami jego proroczego daru. W praktyce wyglądało to jednak zupełnie inaczej. Już pierwsze starcia wywołały krwawą wojnę domową. Zwolennicy Alego byli eliminowani w bezwzględnej walce o władzę - otruwani lub w inny sposób okrutnie zgładzani.

W środowisku szyitów zrodziło to przekonanie o wyjątkowości misji i odkupieniu. Wiarę w jednego Boga wzmacniała wiara w wybranego imama (przywódcę wspólnoty i znawcę prawa) i jego częściową boskość. Mimo iż szyici podzielili się na wiele sekt, wszyscy zgadali się co do tego, że Ali miał ścisłe związki z Bogiem (mistyczna więź "bliskiej przyjaźni"). Był kimś w rodzaju świętego, a tekst Droga wymowy przedstawia go jako człowieka pobożnego, broni jego prawa do władzy jako prawa niezaprzeczalnego, świętego. Pretensje Alego do władzy, jego heroizm i szlachetność sławi też wiele hadisów.

Szyici widzą uzasadnienie tytułu Alego również w Koranie, a ponieważ nie mogą w nim odnaleźć jego imienia, obwiniają kalifa Usmana - redaktora Koranu o to, że kazał usunąć wszelkie wzmianki o Alim i jego rodzinie. Sunnici kierują się Koranem i Sunną, drugim po Koranie podstawowym źródłem prawa, zasad moralnych i tradycji islamskiej. Szyici oprócz Sunny mają własny zbiór hadisów (opowieści przytaczających wypowiedzi i sławiących czyny Mahometa), które zawierają także dzieje rodziny proroka i jego następców.

Szyici uzupełnili swoją doktrynę o pewne wyróżniające ich ortodoksyjne zasady, jak przywiązanie do imamów, którzy symbolizują ponowne przyjście. Zgodnie ze swoją wiarą mają możliwość wyparcia się jej lub naruszenia zasad w razie konieczności, szczególnie w przypadku zagrożenia życia. Naturalnie sprawą tą zajmowali się także prawnicy sunniccy, ale nie doszli do porozumienia w kwestii tych wyjątkowych przepisów. U szyitów taktyka ta jest zrozumiała ze względu na ich pozycję mniejszościową oraz konspiracyjną, często utajoną walkę: to lepsze niż ryzyko otwartego wystąpienia przeciwko jawnie przeważającemu wrogowi.

Si'at nigdy nie był jednorodny i pozwolił na powstanie dziesiątek sekt. Jedną z najstarszych byli kajsanici i właśnie oni stworzyli koncepcję "zaginionego imama", który przyjdzie ponownie jako Mahdi, "prowadzony przez Boga" i napełni świat sprawiedliwością. Mimo że kajsanici szybko przestali istnieć, tzw. idea Mahdiego (powstała po zniknięciu dwunastego imama Muhammada al-Mahdiego w 868 roku i opowieściach o jego powrocie jako Mesjasza) rozwinęła się później również w innych sektach szyickich, a częściowo nawet w świadomości społeczeństwa sunnickiego. Kolejne sekty (zajdyci, ismailici, imamici i ghulaci) opierają się na różnych rangach imamów z linii następców Husajna i nazywane są według różnych przedstawicieli rodu.

Przypomnę zatem niektóre z nich.

Ghulaci - sekta powstała około IX wieku, oceniana jest przez współczesnych jako ekstremistyczna, ponieważ jej wyznawcy ortodoksyjnie uważają Alego i innych za wcielenia Boga, wierzą w reinkarnację i wędrówkę duszy, a ich nauka generalnie skłania się raczej ku mistycyzmowi i spekulacji.

Ithna 'Ashariyyah (si'at imamów, imamici) - sekta ta jest dziś najliczniejszym szyickim odgałęzieniem islamu, należy do niej aż 80% wszystkich szyitów. Uznają dwunastu imamów i wierzą w przyjście zaginionego dwunastego imama w dzień sądu ostatecznego. Sekta nie odrzuca idei sufizmu, filozofów i mistyków arabskich, którzy stoją w sprzeczności z oficjalną sunną. Wszystkich władców i reżimy od śmierci Mahometa uważają za nielegalne, gdyż władza po śmierci Alego nie została nikomu przekazana; współcześni władcy mogą jedynie utrzymywać wspólnotę, zanim nie powróci zaginiony imam. Dlatego też konstytucja irańska zakazuje tworzenia ustaw, umożliwiających szyickim duchownym narzucanie swoich praw władzy. Ruhollah al-Musawi al-Chomeini (szyicki przywódca rewolucyjny przeciw szachowi w Iranie) domagał się na przykład bezpośredniej władzy dla znawców prawa. Ithna 'Ashariyyah ma swoich licznych zwolenników również poza Iranem: w Iraku, Bahrajnie, Libanie, Syrii, Azerbejdżanie, Pakistanie, Indiach i Afryce.

Ismailici - powstali przede wszystkim dlatego, że Ismailowi, najstarszemu synowi Dżafara as-Sadika, szóstego imama, ojciec odmówił imamatu, zapewne z powodu pijaństwa. W XI wieku od ismailitów odłączyli się druzowie, a około 1080 roku powstali słynni asasyni. W szeregach ismailitów narodził się ruch rewolucyjny, znany z ataków terrorystycznych, morderstw, a wreszcie grabieży czarnego kamienia z Mekki. Nauki ismailitów znane są w wielu krajach islamskich (Iranie, Pakistanie, Jemenie, wschodniej Afryce). Obecnie do najważniejszych odgałęzień ismailitów należą nizaryci, alawici i druzowie. Są oni wciąż uważani za sekty szyickie, ale wielu muzułmanów nie uznaje ich, ponieważ są to bardzo zamknięte grupy, w przeszłości pozostające pod wpływem neoplatonizmu i filozofii gnostyckiej. Ich członkowie wierzą również w reinkarnację nieśmiertelnej duszy.

Zajdyci - przyjęli nazwę od imienia wnuka Husajna - Zajda i uznawani są za ugrupowanie umiarkowane wśród szyitów. Zajdyci są bardziej liberalni w kwestii wolności człowieka i wolnej woli, odrzucają natomiast sufizm (naukę islamskich mistyków). Można powiedzieć, że są racjonalistami, nie głoszą legend o nadprzyrodzonych właściwościach zwolenników Alego. Zamieszkują głównie Jemen.


Meczet Al-Askari (944 r. n.e.) jest jednym z najbardziej znanych meczetów na świecie; znajdują się tu groby dwóch imamów i relikwie ostatniego - dwunastego, dlatego Al-Askari jest także celem pielgrzymek szyitów. Do 2006 roku, czyli do czasu zniszczenia, znajdowała się w nim jedna z największych kopuł świata islamskiego, olśniewająca blaskiem 72 tysięcy kawałków złota. Jej obwód wynosił 68 m. Meczet miał również dwa minarety o wysokości 36 m, które zawaliły się po eksplozjach 14.06.2007 roku. Niemal ze stuprocentową pewnością można stwierdzić, że odpowiedzialność za nie ponosi Al-Kaida. Jej szef w Iraku jest przekonany, że szyici są groźniejsi niż Amerykanie. Oba kierunki mają swoich bojowników, Al-Kaida jest sunnicka, Hezbollah - szyicki. Zarówno jedni jak i drudzy głoszą dżihad, czyli świętą wojnę. Wspólnie dążą do tego, aby cały świat znalazł się pod rządami islamskich zasad i praw religijnych. Nie zgadzają się tylko co do tego, czy mają to być prawa sunnickie, czy szyickie : )

Wniosek: Setki odłamów, które nie dość, że walczą między sobą to jeszcze mają czas na wojnę z innymi...