wtorek, 27 września 2011

Mistrz ciętej riposty i motywacji

Ostatnio przeczytałem książkę Terry'ego Brighton'a "Gry wojenne". Część książki opowiada o generale Pattonie, o którym chciałbym coś więcej napisać w najbliższym czasie, ale dzisiaj tylko cytat z tej lektury- przemówienie do żołnierzy (na szczęście nie musiałem przepisywać, bo ktoś już zrobił to za mnie: http://www.nieznanahistoria.pl/?p=1555).


Usiądźcie!

Żołnierze, wszystko co słyszycie o tym, że Ameryka nie chce walczyć, że chce uniknąć wojny, to gówno prawda. Amerykanie kochają walczyć! Wszyscy prawdziwi Amerykanie uwielbiają bitewne szaleństwo. W dzieciństwie podziwialiśmy najlepszego gracza w kulki, najszybszego biegacza, futbolistów z pierwszej ligi i najtwardszych bokserów. Amerykanie kochają zwycięzców i nie tolerują przegranych. Zawsze grają po to, żeby zwyciężyć. Dlatego jeszcze nigdy nie przegrali i nigdy nie przegrają żadnej wojny. Wstrętna jest im sama myśl o porażce. Bitwa to najważniejsza rywalizacja, na jaką człowiek może sobie pozwolić. Wydobywa z niego wszystko, co najlepsze, i wymywa wszystko co nikczemne.

Nie jest prawdą, że wszyscy zginiecie. Tylko dwa procent z was, którzy tu siedzicie, może zginąć w większej bitwie. Każdy się boi swojej pierwszej akcji. Ten, kto twierdzi inaczej, jest podłym kłamcą. Prawdziwy bohater to ktoś, kto walczy, mimo że się boi. Niektórzy przezwyciężają strach po minucie spędzonej pod ostrzałem, innym zabiera to godzinę, jeszcze innym kilka dni. Prawdziwy mężczyzna nie pozwala jednak, aby lęk przed śmiercią okazał się silniejszy niźli jego honor, poczucie obowiązku wobec ojczyzny i naturalne męstwo.

Przez cały pobyt w armii skarżyliście się na to co nazywacie „gównianym drylem”. Jego celem jest wyrobić w was instynkt posłuszeństwa rozkazom i nauczyć was stale zachowywać czujność. To trzeba wpoić każdemu żołnierzowi. Pierdolić tego, który nie umie zachować czujności! Musztra zrobiła z was wszystkich weteranów. Jesteście gotowi! Żołnierz, jeśli chce pozostać przy życiu, musi być czujny. Inaczej jakiś szwabski sukinsyn podkradnie się do niego od tyłu i zatłucze go na śmierć workiem gówna. Na Sycylii jest czterysta wyraźnie oznaczonych grobów, wszystko dlatego, że jeden gość przyspał na służbie – ale to niemieckie groby, bo zdybaliśmy sukinsyna we śnie, zanim jego oficer zdążył go obudzić!

Armia to zespół: żyje, je, śpi i walczy zespołowo. Opowieści o samotnych bohaterach to gówno prawda. Zapijaczone gnojki, które piszą do „Saturday Evening Post”, wiedzą o prawdziwej bitwie nie więcej niż o pieprzeniu. A my mamy najlepszy zespół – najwyższej jakości jedzenie i sprzęt, najlepszego ducha i najwspanialszych ludzi na ziemi. A niech mnie, żali mi tych biednych drani, którym przyjdzie z nami walczyć.

Prawdziwi bohaterowie to nie wojownicy z komiksów. Każdy żołnierz ma do odegrania istotną rolę. Więc nie popuszczajcie. Nie wolno wam myśleć, że wasze zadanie jest mało ważne. A gdyby tak każdy kierowca ciężarówki stwierdził, że ma dość świstu pocisków, i pozieleniałby ze strachu, dał nura do rowu? Taki tchórzliwy skurwysyn mógłby powiedzieć: „Do diabła, przecież nie będą za mną tęsknić, jestem tylko jednym z tysięcy”. A gdyby każdy tak powiedział? Gdzie, do kurwy nędzy, byśmy się wtedy znaleźli? Dzięki Bogu, Amerykanie tak nie mówią. Każdy robi, co do niego należy. Każda robota jest ważna. Artylerzyści są potrzebni do obsługi dział, kwatermistrz do tego, by zapewnić nam jedzenie i ubrania, bo tam, gdzie się wybieramy, niewiele zostało do ukradzenia. Każdy jeden pieprzony kuchcić, nawet ten, który gotuje nam wodę, żebyśmy nie dostali żołnierskiej sraczki, ma zadanie do wykonania.

Każdy musi myśleć nie tylko o sobie, ale też o koledze, który walczy razem z nim. Nie potrzeba nam w armii tchórzem podszytych gnojów. Powinno się ich wyzabijać jak muchy, bo inaczej wrócą po wojnie do domu, ci przeklęci tchórze, i spłodzą kolejnych tchórzy. Odważni spłodzą nowe zastępy odważnych. Wytępmy przeklętych tchórzy, a staniemy się narodem dzielnych ludzi.

Jeden z najdzielniejszych żołnierzy, jakich spotkałem w czasie kampanii afrykańskiej, gdy podążaliśmy w stronę Tunisu, siedział na słupie telegraficznym, mimo zaciętego ostrzału nieprzyjaciela. Zatrzymałem się i zapytałem go, co on tam, do diaska, robi. „Naprawiam, druty, panie generale” – odpowiedział. „A nie jest tam trochę niebezpiecznie?” – zapytałem. „Tak, ale cholerne druty trzeba naprawić”. „A te samoloty, które bombardują drogę, nie przeszkadzają ci?” – pytam dalej, a on na to: „Nie, ale pan, panie generale, przeszkadza jak diabli”. Oto prawdziwy żołnierz. Prawdziwy mężczyzna. Człowiek, który poświęca wszystko, co ma, by spełnić swój obowiązek, nie zważając na przeciwności, bez względu na to, jak z pozoru błahe może się wydawać w tym momencie jego działanie.

Trzeba wam było widzieć te ciężarówki na drodze do Gabes. Ich kierowcy byli zaiste wspaniali. Dniem i nocą brnęli tymi skurwysyńskimi drogami, nie zatrzymując się ani na chwilę, nie zbaczając z kursu, choć wokół nich stale wybuchały pociski. Wielu siedziało za kierownicą przez bite czterdzieści godzin. Stara dobra amerykańska odwaga nas przez to przeprowadziła. To nie byli bojownicy, ale żołnierze z zadaniem do wykonania. Należeli do zespołu. Bez nich byśmy przepadli.

Jasne, że wszyscy chcemy skończyć tę wojnę i wrócić do domu. Ale wojny nie wygrywa się, leżąc do góry brzuchem. Skończy się tym szybciej, im szybciej dorwiemy sukinkotów, którzy ją rozpętali. Zrobimy to, posprzątamy to całe gówno, a potem dopadniemy tych Japońców, co szczają na niebiesko. Im szybciej im dowalimy, tym szybciej wrócimy do domu. A najkrótsza droga do domu wiedzie przez Berlin i Tokio. Nie zatrzymujmy się więc! Kiedy dotrzemy do Berlina, osobiście zastrzelę tego kłamliwego skurwysyna Hitlera.

Jeśli żołnierz będzie cały dzień leżał w rowie, szkop go w końcu dopadnie. Do diabła z tym. Moi żołnierze nie kopią rowów. Rowy strzeleckie tylko spowalniają ofensywę. Bądźcie stale w ruchu. Wygramy tę wojnę, ale tylko pod warunkiem iż pokażemy Niemcom, że jesteśmy odważniejsi, niż oni kiedykolwiek będą. Nie poprzestaniemy na wystrzelaniu ich, ale wyprujemy im flaki i naoliwimy nimi gąsienice naszych czołgów. Wymordujemy tych wszawych szwabskich kutasów jednego po drugim.

Niektórzy z was zastanawiają się, czy nie spietrają pod ostrzałem. Nie martwcie się o to. Zapewniam was, że wszyscy zrobicie co do was należy. Wojna to krew, to zabijanie. Hitlerowcy to nasi wrogowie. Do dzieła. Rozlejcie ich krew, bo inaczej oni rozleją waszą. Strzelajcie im w bebechy. Rozprujcie im brzuchy. Gdy wkoło będą świszczeć pociski, a wy otrzecie kurz z twarzy i zdacie sobie sprawę, że to nie kurz, lecz krew i wnętrzności tego, który był kiedyś waszym najlepszym przyjacielem, będziecie wiedzieć, co robić.

Nie chcę słyszeć żadnych meldunków w rodzaju: „Trzymam pozycję”, Kurwa, nie będziemy niczego „trzymać”. Nacieramy bez przerwy i trzymać możemy co najwyżej wroga, za jaja. Kopniemy go w dupę, chwycimy za jaja, wykręcimy je i przypieprzymy mu tak, że się zesra. Nasz plan operacji: nacierać i jeszcze raz nacierać. Przejdziemy przez kraj wroga jak gówno przez rurę.

Będą skargi, że za bardzo popędzamy naszych ludzi. Mam w dupie taki skargi. Wierzę, że uncja potu oszczędzi nam galon krwi. Im mocniej będziemy przeć naprzód, tym więcej Niemców zabijemy, a im więcej Niemców zabijemy, tym mniej zginie naszych ludzi. Będę was popędzał, bo chcę oszczędzić nam ofiar. Chcę, byście o tym pamiętali.

Moi żołnierze się nie poddają. Nie chcę słyszeć, że któryś z moich żołnierzy cały i zdrowy dostał się do niewoli. Nawet jeśli was postrzelą, możecie dalej walczyć. To nie są zwykłe bzdety. Chcę takich ludzi jak ten porucznik z Libii, który ręką odtrącił przystawionego mu do piersi lugera, drugą zdarł sobie z głowy hełm i rozwalił nim szkopa, a potem chwycił karabin i zabił jeszcze jednego. Ten człowiek zrobił to z kulą w płucach. Oto wzór dla was!

Pamiętajcie: nie wiecie o tym, że tu jestem. Nie wolno wam wspominać o tym w listach. Świat ma nie wiedzieć, co do diabła, ze mną zrobili. Nie dowodzę waszą armią, nawet nie ma mnie w Anglii. Niech pierwszymi, którzy się o mnie dowiedzą, będą ci pieprzeni Niemcy. Chcę, żeby stanęli na tych swoich zasranych tylnych łapach i zaskowyczeli: „Rany boskie! Znowu ta przeklęta 3. Armia i skurwysyn Patton!”.

Jeszcze jedno. Za trzydzieści lat, kiedy usiądziecie przy kominku z wnukiem na kolanach, a on was zapyta: „Co robiłeś w czasie drugiej wojny światowej, dziadku?”, nie będziecie musieli odpowiedzieć zachrypniętym głosem: „Rozrzucałem gnój w Luizjanie”. Nie panowie, popatrzycie mu prosto w oczy i powiecie: „Wnusiu, twój dziadek walczył w szeregach wspaniałej 3. Armii, pod dowództwem tego cholernego skurczybyka George’a Pattona!”

No dobra, sukinkoty, znacie już moje uczucia. Z dumą poprowadzę was, chłopcy, do boju, wszędzie i o każdej porze. To wszystko."


Jak widać Patton nie liczył się ze słowami :) Może dlatego jest uważany za jednego z najlepszych dowódców w historii?

1 komentarz: