czwartek, 8 grudnia 2011

Jak walczył z hitlerowcami "agent nr 1"?

Siedemdziesiąt lat temu Stany Zjednoczone przystąpiły do II wojny światowej wypowiadając wojnę Japonii. Wczoraj była rocznica ataku, dokonanego przez flotę cesarza Hirohito, na amerykańskie jednostki zakotwiczone w porcie Pearl Harbor. Jednak dzisiaj chciałbym wspomnieć o innej rocznicy.

Uszkodził kilkaset samolotów, zatopił kilka okrętów, wysadził wojskowy transport. Polak Jerzy Iwanow-Szajnowicz to legenda greckiego ruchu oporu.

Jerzy Iwanow-Szajnowicz urodził się 100 lat temu, 14 grudnia 1911 roku. Jego matka była Polką, ojciec Rosjaninem, natomiast ojczym Grekiem. Przed II wojną światową Jerzy dzielił czas między Polskę a Grecję, uczył się języków (znał angielski, francuski, rosyjski, grecki oraz niemiecki) i robił karierę sportową jako pływak i waterpolista.

W chwili wybuchu wojny polsko-niemieckiej w 1939 roku przebywał u matki w Salonikach. Ponieważ nie zdołał dotrzeć do Polski przed zakończeniem działań wojennych, udał się do Palestyny, by tam wstąpić do Samodzielnej Brygady Strzelców Karpackich. W Palestynie po ukończeniu polskiej podchorążówki nawiązał kontakt z Anglikami (agencją SOE). Po zaopatrzeniu w paszport angielski i listy polecające, kazano mu jechać do Londynu. Tu Polak przebył specjalny kurs "Intelligence Service" w zakresie kunsztu dywersyjno-wywiadowczego, po czym przerzucono go do Grecji. Pod zmienionym nazwiskiem Jerzy pracował w niemieckich warsztatach na lotnisku w Salonikach. Zanim hitlerowcy zorientowali się w prowadzonym przez jego grupę sabotażu, zostało uszkodzonych kilkaset maszyn! Na dodatek w ostatniej chwili Jerzy uciekł z otoczonego warsztatu wcześniej wykopanym podkopem. Następnie "agent nr 1" wziął się za okręty. Kilka z nich zatopił (w tym U-Boota 133) przy pomocy min. Ponownie zdekonspirowany, także i tym razem umknął. Nie było to jego ostatnie słowo. Podczas kolejnych akcji wykoleił pociąg z niemieckim wojskiem w Larissie, zniszczył kilka nadbrzeżnych fortyfikacji w Patras i wysadził skład magazynów wybuchowych w Markopulo.

Wpadł w październiku 1942 roku, zdradzony przez znajomego Greka, skuszonego perspektywą sowitej nagrody za głowę agenta. 4 stycznia 1943 roku w Kesarioni Iwanow-Szajnowicz próbował uciec przed egzekucją, ale tym razem kule były szybsze. Dziś "agent nr 1" ma ulicę i pomnik w Salonikach, a na podstawie jego życiorysu powstała książka S. Strumph-Wojtkiewicza i film "Agent nr 1" (w 1971 roku z K. Strasburgerem).

poniedziałek, 31 października 2011

Wyprawa Stefana Czarnieckiego do Danii

Jak Czarniecki do Poznania
Po szwedzkim zaborze,
Dla ojczyzny ratowania
Wrócim się przez morze.

Wolę napisać tę zwrotkę, bo jak udowodnił ostatni egzamin gimnazjalny, nie wszyscy znają słowa polskiego hymnu :) A teraz do rzeczy.

Jednym z przyczynków do zakończenia potopu szwedzkiego była udana wyprawa Stefana Czarnieckiego do Danii. Wojsko polskie i jego wódz, gromiąc Szwedów, okryli się wielką chwałą, o czym do dziś wspomina "Mazurek Dąbrowskiego". Żołnierze polscy mieli też możliwość zapoznania się w Danii z wieloma dziwnymi dla nich obyczajami, ale o tym później.

W czasie potopu, gdy Szwedzi zaczęli doznawać w Polsce pierwszych niepowodzeń i porażek, król szwedzki Karol X Gustaw zdał sobie sprawę, że nie zdoła samodzielnie pokonać Rzeczypospolitej. Stworzył wtedy pierwszy w dziejach plan rozbioru naszego kraju i wkrótce przekonał do tego pomysłu elektora brandenburskiego Fryderyka Wilhelma, księcia siedmiogrodzkiego Jerzego Rakoczego (swoją drogą, ciekawe czy to przodek biskupa Tadeusza:)), przywódcę Kozaków Bohdana Chmielnickiego, a także Bogusława Radziwiłła, który postanowił oderwać Litwę od Polski. Los Rzeczypospolitej zdawał się przesądzony, kiedy w Radnot na Węgrzech (obecnie w Rumunii) 6 grudnia 1656 roku podpisano pierwszy w dziejach układ rozbiorowy. W tej sytuacji do wojny przeciwko Szwecji przystąpiły po stronie polskiej Austria i Dania, a siedmiogrodzkie wojska J. Rakoczego zostały doszczętnie rozbite przez Polaków - plan króla szwedzkiego runął. Szwedów opuścił także elektor brandenburski, który po traktatach welawsko-bydgoskich z 19 września i 6 listopada 1657 roku przyłączył się do koalicji antyszwedzkiej w sojuszu z Rzecząpospolitą. W zamian uzyskał zwolnienie z zależności lennej wobec króla polskiego w Prusach Książęcych. Wydawało się, że nowa koalicja polsko-brandenbursko-austriacko-duńska zmusi Szwedów do szybkiej kapitulacji. Karol X Gustaw w błyskawicznej kampanii zaatakował jednak Danię i pokonał króla duńskiego Fryderyka III, który 27 lutego 1658 roku w Roskilde musiał podpisać kapitulację. Zgodnie z jej warunkami oddał Szwedom Skanię i inne terytoria oraz zawarł z nią przymierze, zobowiązując się do nieprzepuszczania przez cieśniny duńskie na Bałtyk żadnych okrętów wojennych. Jednak Szwedzi szybko przymierze pogwałcili i ponownie zaatakowali Danię, wtedy pomocy udzielili jej Holendrzy.

Zanim król Jan II Kazimierz zdecydował się na podpisanie z Brandenburczykami traktatów welawsko-bydgoskich, pod koniec września 1657 roku Czarniecki wyruszył z wojskiem z Wielkopolski. Przekraczając granicę Rzeczypospolitej, znalazł się na Pomorzu Zachodnim, należącym wówczas do Brandenburgii, a w okolicach Szczecina - do Szwecji. Spodziewano się, że pójdzie na pomoc królowi duńskiemu, gdyż jeden z podjazdów polskich dotarł pod Szczecin, jednak pozostałe oddziały poprzestały tylko na złupieniu ziem Brandenburczyków w okolicach Stargardu. 23 października 1657 roku jazda Czarnieckiego znowu ruszyła na zachód z obozu pod Ujściem w Wielkopolsce, by w kilka dni później przeprawić się przez Odrę i rozbić w Pasewalku na północny-zachód od Szczecina. Na terytorium szwedzkim żołnierze polscy wzięli odwet za bezwzględną politykę Szwedów na ziemiach polskich - kapelan Adam Piekarski pisał lakonicznie, że prowincja dymem śmierdzi. Próba zdobycia miasta Ueckermunde się nie powiodła, jednak po zawarciu sojuszu z Brandenburgią 12 listopada Czarniecki wrócił do kraju. Jedynym skutkiem tej wyprawy było splądrowanie ziem przeciwnika i wymuszenie na nim zawarcia pokoju i przystąpienia do wojny po stronie polskiej.

Kampanie wojenne przeciwko Szwedom w latach 1658-1659 toczyły się w Polsce, na Litwie i w Danii. Po utracie najcenniejszego sojusznika, Brandenburgii, Szwedzi znaleźli się w defensywie. Uaktywniła się natomiast Rzeczypospolita, najbardziej spektakularnym tego efektem było wyruszenie dywizji Stefana Czarnieckiego, liczącej około 4,5 tys. ludzi, na pomoc Danii zmagającej się z inwazją szwedzką. Po zerwaniu przez króla szwedzkiego pokoju z Danią w Roskilde państwa sprzymierzone z nią postanowiły wysłać na Półwysep Jutlandzki siły ekspedycyjne, by pomóc znajdującym się w ciężkiej sytuacji sojusznikom. Ze strony polskiej zadaniem tym został obarczony Czarniecki, który świetnie spisał się rok wcześniej w wyprawie przeciwko Brandenburczykom i Szwedom. Wraz z Polakami w bitwie o Danię wzięły udział liczniejsze wojska cesarskie pod dowództwem Włocha w służbie austriackiej, feldmarszałka Rajmunda Montecuccolego, oraz brandenburskie - dowodzone przez samego elektora Fryderyka Wilhelma. Podejmując decyzję wysłania wojsk do Danii, król Polski Jan II Kazimierz poszukiwał sposobu zakończenia długotrwałego i uciążliwego konfliktu ze Szwecją. Pod koniec września 1658 roku dywizja Czarnieckiego przekroczyła Odrę i przez Pomorze szwedzkie oraz Meklemburgię udała się na pomoc Duńczykom. Wśród Polaków znalazł się Jan Chryzostom Pasek, dzięki któremu wiemy, że podczas przekraczania granicy polskiej pod Międzyrzeczem
konie zaś po wszystkich pułkach uczyniły okrutne pryskanie, prawi aż do serca przyrastało, i wszyscy to sądzili za dobrą wróżbę, jakoż i tak się stało.
Główne siły polskie poprowadził osobiście S. Czarniecki, w ślad za nim do Danii ruszyli także słynny organizator partyzantki wielkopolskiej Krzysztof Żegocki i wojewoda podlaski Piotr Opaliński. Polacy najpierw wyzwolili Holsztyn i oddali go we władanie królowi duńskiemu, a następnie zaczęto wypierać Szwedów z Jutlandii, zdobywając warownie nadmorskie Sønderborg i Hodersleben. Między 14 a 21 grudnia Polacy odznaczyli się przy zdobyciu wyspy Als. Pasek pisze, że Czarniecki rzucił się z koniem w nurty cieśniny morskiej (szerokości około 500 m), zamierzając przebyć ją wpław, a za nim uczyniły to podległe polskie pułki. Najprawdopodobniej jednak jazda przeprawiła się na małych barkach, ciągnąc płynące konie za sobą, co potwierdzał marszałek R. Montecuccoli, zazdrosny zresztą o sukcesy polskie. Z powodu zimna i lodowatej wody żołnierze przepłynęli zatem cieśninę w łodziach, ciągnąc wierzchowce na uździenicach lub linach. Było to 14 grudnia w taki ciężki mróz, że konie w wodzie od zimna nie pływały, ale jako deszczki na płask leżąc przeciągane były, a skoro z wody wyszły, jako w żelazie omarzły: a tak nasi osiodływając chyżo harcowali dla zagrzania koni. Ówczesny komunikat gdański rozgłosił światu, że Stefan Czarniecki pierwszy pokonał cieśninę na chwałę całego narodu polskiego. Polacy 25 grudnia szturmem odebrali Szwedom warownię w Kolding (Kołdyndze), za co Czarniecki został obdarowany przez króla duńskiego drogocennym złotym łańcuchem. W szturmie wziął udział Pasek:
Skoczyliśmy tedy we wszystkim biegu pod mury, a tu jak grad lecą kule, a tu taki stęknie, jaki taki o ziemię się uderzy. Dostało mi się tedy z moją watahą, że przy srogim filarze albo raczej narożniku było jakieś okno, w którym srodze gruba żelazna krata; zaraz tedy pod ową kratą kazałem mur rąbać na odmianę: ci zmordują, a ci wezmą. Z tamtego okna strzelano do nas, ale tylko z pistoletów... jam też kazał do góry nagotować 15 bandoletów i jak rękę wytknie, wraz dać ognia. I tak się stało, aż zaraz i pistolet na ziemię upadł.
Polacy 7 stycznia pobili Szwedów ponownie pod tą miejscowością, a 27 maja zdobyli Fredriksode. Aż do września 1659 roku Czarniecki wojował w Danii, stacjonując ze swymi wojskami w okolicach miasta Aarhus. Związano tym samym duże siły Szwedów, z którymi jednak trzeba było się bić także w Polsce. W końcu sierpnia 1659 roku Czarniecki postanowił opuścić Danię i wrócić z wojskiem przez Hamburg, gdzie co zamożniejsi Niemcy, znając złą sławę jego oddziałów, woleli usuwać się z drogi, chowając się po domach. Po powrocie do Polski mógł J.Ch. Pasek błyszczeć w towarzystwie, opowiadając o dziwnych zwyczajach Duńczyków:
Nago sypiają, tak jako matka urodziła, i nie mają tego za żadną sromotę rozbierając się i ubierając jedno przy drugim, a nawet nie strzegą się i gościa, ale przy świecy zdejmują wszystek ornament; a na ostatku i koszulę zdejmie i powiesza to wszystko na kołeczkach, i dopiero tak nago, drzwi pozamykawszy, świece zgasiwszy, to dopiero w owe szafę wlazie spać.
Jeszcze kilka lat po wojnie Pasek miał w posiadaniu zdobyczne talary duńskie.

W Danii zostawił Czarniecki pod dowództwem płka K. Piaseczyńskiego grupę 1-1,5 tys. jazdy, która wspierała sprzymierzonych i wzięła udział w zdobyciu twierdzy Nyborg. Było to ważne miasto i port na wyspie Fonii, dokąd Szwedzi wycofali się z Półwyspu Jutlandzkiego w 1659 roku. Wyparłszy Szwedów na wschodni kraniec wyspy, R. Montecuccoli postanowił zdobyć ostatni ich przyczółek z pomocą blokującej miasto floty holenderskiej pod wodzą admirała M. de Ruytera. 24 listopada skoncentrowani pod Nyborgiem Szwedzi w liczbie ok. siedmiu tysięcy ludzi zostali rozbici przez 10 tys. wojsk sprzymierzonych, w tym kawalerzystów Piaseczyńskiego. Niedobitki Szwedów schroniły się w twierdzy, którą następnego dnia de Ruyter rozkazał ostrzeliwać z morza. Dwa dni później Szwedzi skapitulowali. Ich klęska w Danii przyczyniła się do zakończenia drugiej wojny północnej. Międzynarodowy traktat pokojowy zawarto w Oliwie 3 maja 1660 roku o godzini9e 23.00. W klasztorze oliwskim odśpiewano uroczyste "Te Deum laudamus" w obecności Jana II Kazimierza, który przybył z Sopotu. Szwedzi 6 czerwca 1660 roku zawarli z Danią korzystny pokój w Kopenhadze - Duńczycy zrzekli się na zawsze posiadłości po drugiej stronie cieśnin Sund i Kattegat. Echa duńskiej wyprawy Stefana Czarnieckiego znalazły się w "Mazurku Dąbrowskiego", w oryginale brzmią one tak:
Jak Czarniecki do Poznania
Wracał się przez morze,
Dla Ojczyzny ratowania
Po szwedzkim zaborze.

wtorek, 27 września 2011

Mistrz ciętej riposty i motywacji

Ostatnio przeczytałem książkę Terry'ego Brighton'a "Gry wojenne". Część książki opowiada o generale Pattonie, o którym chciałbym coś więcej napisać w najbliższym czasie, ale dzisiaj tylko cytat z tej lektury- przemówienie do żołnierzy (na szczęście nie musiałem przepisywać, bo ktoś już zrobił to za mnie: http://www.nieznanahistoria.pl/?p=1555).


Usiądźcie!

Żołnierze, wszystko co słyszycie o tym, że Ameryka nie chce walczyć, że chce uniknąć wojny, to gówno prawda. Amerykanie kochają walczyć! Wszyscy prawdziwi Amerykanie uwielbiają bitewne szaleństwo. W dzieciństwie podziwialiśmy najlepszego gracza w kulki, najszybszego biegacza, futbolistów z pierwszej ligi i najtwardszych bokserów. Amerykanie kochają zwycięzców i nie tolerują przegranych. Zawsze grają po to, żeby zwyciężyć. Dlatego jeszcze nigdy nie przegrali i nigdy nie przegrają żadnej wojny. Wstrętna jest im sama myśl o porażce. Bitwa to najważniejsza rywalizacja, na jaką człowiek może sobie pozwolić. Wydobywa z niego wszystko, co najlepsze, i wymywa wszystko co nikczemne.

Nie jest prawdą, że wszyscy zginiecie. Tylko dwa procent z was, którzy tu siedzicie, może zginąć w większej bitwie. Każdy się boi swojej pierwszej akcji. Ten, kto twierdzi inaczej, jest podłym kłamcą. Prawdziwy bohater to ktoś, kto walczy, mimo że się boi. Niektórzy przezwyciężają strach po minucie spędzonej pod ostrzałem, innym zabiera to godzinę, jeszcze innym kilka dni. Prawdziwy mężczyzna nie pozwala jednak, aby lęk przed śmiercią okazał się silniejszy niźli jego honor, poczucie obowiązku wobec ojczyzny i naturalne męstwo.

Przez cały pobyt w armii skarżyliście się na to co nazywacie „gównianym drylem”. Jego celem jest wyrobić w was instynkt posłuszeństwa rozkazom i nauczyć was stale zachowywać czujność. To trzeba wpoić każdemu żołnierzowi. Pierdolić tego, który nie umie zachować czujności! Musztra zrobiła z was wszystkich weteranów. Jesteście gotowi! Żołnierz, jeśli chce pozostać przy życiu, musi być czujny. Inaczej jakiś szwabski sukinsyn podkradnie się do niego od tyłu i zatłucze go na śmierć workiem gówna. Na Sycylii jest czterysta wyraźnie oznaczonych grobów, wszystko dlatego, że jeden gość przyspał na służbie – ale to niemieckie groby, bo zdybaliśmy sukinsyna we śnie, zanim jego oficer zdążył go obudzić!

Armia to zespół: żyje, je, śpi i walczy zespołowo. Opowieści o samotnych bohaterach to gówno prawda. Zapijaczone gnojki, które piszą do „Saturday Evening Post”, wiedzą o prawdziwej bitwie nie więcej niż o pieprzeniu. A my mamy najlepszy zespół – najwyższej jakości jedzenie i sprzęt, najlepszego ducha i najwspanialszych ludzi na ziemi. A niech mnie, żali mi tych biednych drani, którym przyjdzie z nami walczyć.

Prawdziwi bohaterowie to nie wojownicy z komiksów. Każdy żołnierz ma do odegrania istotną rolę. Więc nie popuszczajcie. Nie wolno wam myśleć, że wasze zadanie jest mało ważne. A gdyby tak każdy kierowca ciężarówki stwierdził, że ma dość świstu pocisków, i pozieleniałby ze strachu, dał nura do rowu? Taki tchórzliwy skurwysyn mógłby powiedzieć: „Do diabła, przecież nie będą za mną tęsknić, jestem tylko jednym z tysięcy”. A gdyby każdy tak powiedział? Gdzie, do kurwy nędzy, byśmy się wtedy znaleźli? Dzięki Bogu, Amerykanie tak nie mówią. Każdy robi, co do niego należy. Każda robota jest ważna. Artylerzyści są potrzebni do obsługi dział, kwatermistrz do tego, by zapewnić nam jedzenie i ubrania, bo tam, gdzie się wybieramy, niewiele zostało do ukradzenia. Każdy jeden pieprzony kuchcić, nawet ten, który gotuje nam wodę, żebyśmy nie dostali żołnierskiej sraczki, ma zadanie do wykonania.

Każdy musi myśleć nie tylko o sobie, ale też o koledze, który walczy razem z nim. Nie potrzeba nam w armii tchórzem podszytych gnojów. Powinno się ich wyzabijać jak muchy, bo inaczej wrócą po wojnie do domu, ci przeklęci tchórze, i spłodzą kolejnych tchórzy. Odważni spłodzą nowe zastępy odważnych. Wytępmy przeklętych tchórzy, a staniemy się narodem dzielnych ludzi.

Jeden z najdzielniejszych żołnierzy, jakich spotkałem w czasie kampanii afrykańskiej, gdy podążaliśmy w stronę Tunisu, siedział na słupie telegraficznym, mimo zaciętego ostrzału nieprzyjaciela. Zatrzymałem się i zapytałem go, co on tam, do diaska, robi. „Naprawiam, druty, panie generale” – odpowiedział. „A nie jest tam trochę niebezpiecznie?” – zapytałem. „Tak, ale cholerne druty trzeba naprawić”. „A te samoloty, które bombardują drogę, nie przeszkadzają ci?” – pytam dalej, a on na to: „Nie, ale pan, panie generale, przeszkadza jak diabli”. Oto prawdziwy żołnierz. Prawdziwy mężczyzna. Człowiek, który poświęca wszystko, co ma, by spełnić swój obowiązek, nie zważając na przeciwności, bez względu na to, jak z pozoru błahe może się wydawać w tym momencie jego działanie.

Trzeba wam było widzieć te ciężarówki na drodze do Gabes. Ich kierowcy byli zaiste wspaniali. Dniem i nocą brnęli tymi skurwysyńskimi drogami, nie zatrzymując się ani na chwilę, nie zbaczając z kursu, choć wokół nich stale wybuchały pociski. Wielu siedziało za kierownicą przez bite czterdzieści godzin. Stara dobra amerykańska odwaga nas przez to przeprowadziła. To nie byli bojownicy, ale żołnierze z zadaniem do wykonania. Należeli do zespołu. Bez nich byśmy przepadli.

Jasne, że wszyscy chcemy skończyć tę wojnę i wrócić do domu. Ale wojny nie wygrywa się, leżąc do góry brzuchem. Skończy się tym szybciej, im szybciej dorwiemy sukinkotów, którzy ją rozpętali. Zrobimy to, posprzątamy to całe gówno, a potem dopadniemy tych Japońców, co szczają na niebiesko. Im szybciej im dowalimy, tym szybciej wrócimy do domu. A najkrótsza droga do domu wiedzie przez Berlin i Tokio. Nie zatrzymujmy się więc! Kiedy dotrzemy do Berlina, osobiście zastrzelę tego kłamliwego skurwysyna Hitlera.

Jeśli żołnierz będzie cały dzień leżał w rowie, szkop go w końcu dopadnie. Do diabła z tym. Moi żołnierze nie kopią rowów. Rowy strzeleckie tylko spowalniają ofensywę. Bądźcie stale w ruchu. Wygramy tę wojnę, ale tylko pod warunkiem iż pokażemy Niemcom, że jesteśmy odważniejsi, niż oni kiedykolwiek będą. Nie poprzestaniemy na wystrzelaniu ich, ale wyprujemy im flaki i naoliwimy nimi gąsienice naszych czołgów. Wymordujemy tych wszawych szwabskich kutasów jednego po drugim.

Niektórzy z was zastanawiają się, czy nie spietrają pod ostrzałem. Nie martwcie się o to. Zapewniam was, że wszyscy zrobicie co do was należy. Wojna to krew, to zabijanie. Hitlerowcy to nasi wrogowie. Do dzieła. Rozlejcie ich krew, bo inaczej oni rozleją waszą. Strzelajcie im w bebechy. Rozprujcie im brzuchy. Gdy wkoło będą świszczeć pociski, a wy otrzecie kurz z twarzy i zdacie sobie sprawę, że to nie kurz, lecz krew i wnętrzności tego, który był kiedyś waszym najlepszym przyjacielem, będziecie wiedzieć, co robić.

Nie chcę słyszeć żadnych meldunków w rodzaju: „Trzymam pozycję”, Kurwa, nie będziemy niczego „trzymać”. Nacieramy bez przerwy i trzymać możemy co najwyżej wroga, za jaja. Kopniemy go w dupę, chwycimy za jaja, wykręcimy je i przypieprzymy mu tak, że się zesra. Nasz plan operacji: nacierać i jeszcze raz nacierać. Przejdziemy przez kraj wroga jak gówno przez rurę.

Będą skargi, że za bardzo popędzamy naszych ludzi. Mam w dupie taki skargi. Wierzę, że uncja potu oszczędzi nam galon krwi. Im mocniej będziemy przeć naprzód, tym więcej Niemców zabijemy, a im więcej Niemców zabijemy, tym mniej zginie naszych ludzi. Będę was popędzał, bo chcę oszczędzić nam ofiar. Chcę, byście o tym pamiętali.

Moi żołnierze się nie poddają. Nie chcę słyszeć, że któryś z moich żołnierzy cały i zdrowy dostał się do niewoli. Nawet jeśli was postrzelą, możecie dalej walczyć. To nie są zwykłe bzdety. Chcę takich ludzi jak ten porucznik z Libii, który ręką odtrącił przystawionego mu do piersi lugera, drugą zdarł sobie z głowy hełm i rozwalił nim szkopa, a potem chwycił karabin i zabił jeszcze jednego. Ten człowiek zrobił to z kulą w płucach. Oto wzór dla was!

Pamiętajcie: nie wiecie o tym, że tu jestem. Nie wolno wam wspominać o tym w listach. Świat ma nie wiedzieć, co do diabła, ze mną zrobili. Nie dowodzę waszą armią, nawet nie ma mnie w Anglii. Niech pierwszymi, którzy się o mnie dowiedzą, będą ci pieprzeni Niemcy. Chcę, żeby stanęli na tych swoich zasranych tylnych łapach i zaskowyczeli: „Rany boskie! Znowu ta przeklęta 3. Armia i skurwysyn Patton!”.

Jeszcze jedno. Za trzydzieści lat, kiedy usiądziecie przy kominku z wnukiem na kolanach, a on was zapyta: „Co robiłeś w czasie drugiej wojny światowej, dziadku?”, nie będziecie musieli odpowiedzieć zachrypniętym głosem: „Rozrzucałem gnój w Luizjanie”. Nie panowie, popatrzycie mu prosto w oczy i powiecie: „Wnusiu, twój dziadek walczył w szeregach wspaniałej 3. Armii, pod dowództwem tego cholernego skurczybyka George’a Pattona!”

No dobra, sukinkoty, znacie już moje uczucia. Z dumą poprowadzę was, chłopcy, do boju, wszędzie i o każdej porze. To wszystko."


Jak widać Patton nie liczył się ze słowami :) Może dlatego jest uważany za jednego z najlepszych dowódców w historii?

poniedziałek, 26 września 2011

Obrazy Hitlera

Pewnie wielu z Was wie, że II wojna światowa by nie wybuchła, gdyby Hitlera przyjęto na ASP w Wiedniu. Ale czy zastanawialiście się kiedykolwiek co mógł tworzyć, a dokładniej malować Fürhrer? Przedstawiam Wam kilka z obrazów i dodam, że interesowały go pejzaże, a najczęstszą techniką była akwarela.








































Jakieś wrażenia? :)

wtorek, 13 września 2011

Wielgachne nieloty ciernistych krzewów

Australijskie lato 1932 roku było wyjątkowo gorące. Busz na przemian płonął i usychał z pragnienia a zdesperowani farmerzy między jednym a drugim łykiem taniej whisky gapili się w niebo czekając na deszcz. Wiatraki napędzające studnie goniły resztkami sił. Susza, podobnie jak Wielki Kryzys, nie bardzo chciała jednak minąć.

Taka sceneria stanowiła tło niezwykłej wojny, wojny, w której człowiek po raz kolejny stanął przeciwko dzikiej naturze i chyba po raz pierwszy przegrał z kretesem.

W czasie wspomnianej suszy do lokalnych władz w zachodniej Australii zaczęły napływać petycje od farmerów, którzy domagali się różnych rzeczy. Oprócz tradycyjnych i niemożliwych do spełnienia żądań w rodzaju "natychmiastowego sprowadzenia opadów" czy "wypłacenia znaczących subwencji gospodarstwom poszkodowanym przez żywioł", dość często pojawiały się skargi na szalejące... strusie. Nie, nie pomyliliście się - strusie. Cierpiące z powodu braku pożywienia i wody zwierzęta kierowały się w stronę ludzkich siedzib, tratując uprawy i niszcząc pomniejsze zabudowania.

Nikogo z australijskich środowisk rządowych nie trzeba było w owym czasie przekonywać, że szybkie i dobrze zorganizowane oddziały strusi emu potrafią być śmiertelnym zagrożeniem. Temu człowiekowi z trudem udało się ujść z życiem przed atakiem tylko jednego zwierzęcia...


W celu uporania się z plagą zwierząt i zarazem wykazania się przed wyborcami sukcesem w walce z suszą, Wielkim Kryzysem i takimi tam, rząd wysłał przeciw strusiom żołnierzy z Królewskiego Australijskiego Regimentu Artylerii, zwanego potocznie "Snajperami z 9 mil". Tak oto wybuchła Wielka Wojna Emu. Wojska australijskie, uzbrojone m.in. w karabiny maszynowe Lewisa stanęły naprzeciw 20 tysięcy strusi.

Podstawowym problemem Australijczyków była mała mobilność - biegnący struś osiąga bowiem prędkość 50 kilometrów na godzinę, zaś biegnący żołnierz niekoniecznie. Wojna miała więc charakter typowo podjazdowy a do starć dochodziło gdy tylko "Snajperom" udało się podjechać wystarczająco blisko stada strusi. Każda ze stoczonych potyczek wyglądała mniej więcej tak:


Faza 1 - zmęczony upałem oddział australijski podkrada się do strusi
Faza 2 - Australijczycy strzelają do strusi, zabijając kilka i kilka raniąc
Faza 3 - strusie uciekają

Strusie w tej wojnie przyjęły strategię wyczerpania przeciwnika, co zdecydowanie im się powiodło. Co więcej - zasadzki na zwierzęta urządzano z reguły w pobliżu farm, więc ranne zwierzęta często salwowały się ucieczką przez pobliskie pola uprawne, dokumentnie je tratując. Farmerzy byli szczęśliwi jak nigdy...

W efekcie, zmęczeni bezowocną kampanią Australijczycy wycofali się do swojej bazy, zaś strusie nadal hasały po polach i zagrodach, odnosząc strategiczny sukces w tej wojnie. Pokonani byli pełni szacunku dla zwycięzców - ich dowódca, major Meredith powiedział nawet publicznie:

"gdybyśmy tylko mieli dywizję tych ptaków zdolnych do przenoszenia pocisków, mogłaby ona sprostać każdej armii świata. One mogą stawać naprzeciw karabinów maszynowych mając niewrażliwość czołgów. Są niczym Zulusi..."
Jako ciekawostkę dodam, że w australijskim parlamencie odbyła się specjalna debata na temat tej wojny, podczas której premier musiał się gęsto tłumaczyć z niepowodzenia, poniesionych wydatków i takich tam. Parlamentarzystów interesowało między innymi, czy uczestnicy wojny otrzymają z tej okazji pamiątkowe medale...

niedziela, 4 września 2011

Śmierć proroka, morderstwa, intrygi i zaginiony imam

Z okazji 10. rocznicy sami wiecie jakiej.

Dlaczego szyici i sunnici nienawidzą się nawzajem tak bardzo, jak bardzo wspólnie nienawidzą Zachodu? Kiedy doszło do rozdziału tych dwóch wciąż wrogich sobie stron i dlaczego ich frakcje i sekty tak się nie znoszą? Dlaczego wielu ortodoksyjnych sunnitów nie uznaje szyitów za prawdziwych muzułmanów? Czy w Iraku może dojść do wojny domowej?

Na te i inne pytania postaram się dzisiaj odpowiedzieć.

Muzułmanie podzielili się na dwa obozy, szyicki i sunnicki, tuż po śmierci proroka Mahometa. Nie mogli zgodzić się co do tego, kto ma zostać następcą tak wyjątkowej osoby. Nazwa sunnizm pochodzi od arabskiego słowa sunna, oznaczającego drogę, a sunnici za następcę Mahometa uważają Abu Bakra - przyjaciela proroka od czasów jego pierwszych wizji i pierwszego kalifatu imperium islamskiego. Szyici natomiast za sukcesora Mahometa uznają członka jego rodziny, męża jego córki Fatimy - Ali ibn Abi Taliba, i od niego wywodzą też swoją nazwę si'at (stronnictwo Alego).

Po śmierci Mahometa 8 czerwca 632 roku nie było jasne, kto ma stanąć na czele kalifatu. Śmierć proroka spowodowała w Medynie niepewność o dalsze losy ummy, gminy islamskiej, ponieważ było jasne, że to przede wszystkim charyzma Mahometa i jego zdolności polityczne i wojskowe pozwalały wspólnocie zachować jedność. Poza tym nie istniała zasada sukcesji. Pierwszym kandydatem do objęcia władzy był bratanek i zięć Mahometa, Ali ibn Abi Talib. Okazał się on jednak zbyt niezdecydowany i nie wykorzystał swojej szansy.

Później do gry włączył się przyjaciel Mahometa i ojciec jego ukochanej żony, Abu Bakr. Wcześniej to właśnie on zastępował chorego proroka podczas modłów. Zwolennicy Abu Bakra przeforsowali jego kandydaturę, a sam Ali nie protestował, mimo iż jego stronnicy nie chcieli się z tym zgodzić. I tak do dziś szyici uważają Alego za prawowitego następcę Mahometa, który sam miał wyznaczyć mu tę rolę podczas swojej ostatniej pielgrzymki do Mekki, gdzieś na drodze pomiędzy Mekką i Medyną. Każdego roku podczas rocznicy przypominają te wydarzenia.

Po śmierci Abu Bakra do władzy doszła dynastia Umajjadów. Nowy kalif miał jednak wielu przeciwników, dla których siłą rzeczy autorytetem był właśnie Ali. Nowe zasady i prawa wprowadzone przez Usmana, kalifa rodu Umajjadów, wywołały bunt. W wyniku walk w 656 roku Usman zginął, zaś po śmierci kalifem został wreszcie Ali, który postanowił, że spróbuje pogodzić zwaśnione strony i przywrócić jedność społeczności muzułmańskiej. To się jednak nie powiodło, część wojsk odłączyła się bowiem i usamodzielniła, tworząc w ten sposób pierwszą muzułmańską sektę, zaś sam Ali 6 lat później zginął z rąk morderców.

Co więcej, Ali został zamordowany przez działacza owej nowo powstałej sekty wojskowej. Jako następców rozpatrywano jego synów, Hasana i Husajna. Hasan jednak wolał dożywotnią rentę i spokój od władzy. Do dziś szyici sądzą, że został otruty przez umajadzkiego konkurenta, Mu'awiję. Tymczasem kalifem ogłosił się Husajn. Rozpoczął walkę przeciwko Jazidowi, następcy Mu'awiji. Gdy jednak z rodziną i nielicznymi zwolennikami był w podróży do Kufy, został zaatakowany przez żołnierzy Jazida i zginął w słynnej bitwie świata arabskiego pod Karbalą. Do dziś szyici wspominają tę męczeńską śmierć podczas święta Aszura (kiedy to mężczyźni biczują się do krwi).

Najwięcej zwolenników si'aty - szyitów, było zawsze w Iraku, ale w XVI - XVIII wieku, za panowania dynastii Safawidów, w Persji również większość jej mieszkańców stała się szyitami. Wypracowali oni określone poglądy na prawowitość władców, dlatego właśnie wśród nich znalazła się największa liczba żarliwych obrońców nauk o wyłącznym prawie potomków proroka do stania na czele wspólnoty. Wzmocnili to jeszcze oświadczeniem, że krewni Mahometa, "ród Proroka", są także dziedzicami jego proroczego daru. W praktyce wyglądało to jednak zupełnie inaczej. Już pierwsze starcia wywołały krwawą wojnę domową. Zwolennicy Alego byli eliminowani w bezwzględnej walce o władzę - otruwani lub w inny sposób okrutnie zgładzani.

W środowisku szyitów zrodziło to przekonanie o wyjątkowości misji i odkupieniu. Wiarę w jednego Boga wzmacniała wiara w wybranego imama (przywódcę wspólnoty i znawcę prawa) i jego częściową boskość. Mimo iż szyici podzielili się na wiele sekt, wszyscy zgadali się co do tego, że Ali miał ścisłe związki z Bogiem (mistyczna więź "bliskiej przyjaźni"). Był kimś w rodzaju świętego, a tekst Droga wymowy przedstawia go jako człowieka pobożnego, broni jego prawa do władzy jako prawa niezaprzeczalnego, świętego. Pretensje Alego do władzy, jego heroizm i szlachetność sławi też wiele hadisów.

Szyici widzą uzasadnienie tytułu Alego również w Koranie, a ponieważ nie mogą w nim odnaleźć jego imienia, obwiniają kalifa Usmana - redaktora Koranu o to, że kazał usunąć wszelkie wzmianki o Alim i jego rodzinie. Sunnici kierują się Koranem i Sunną, drugim po Koranie podstawowym źródłem prawa, zasad moralnych i tradycji islamskiej. Szyici oprócz Sunny mają własny zbiór hadisów (opowieści przytaczających wypowiedzi i sławiących czyny Mahometa), które zawierają także dzieje rodziny proroka i jego następców.

Szyici uzupełnili swoją doktrynę o pewne wyróżniające ich ortodoksyjne zasady, jak przywiązanie do imamów, którzy symbolizują ponowne przyjście. Zgodnie ze swoją wiarą mają możliwość wyparcia się jej lub naruszenia zasad w razie konieczności, szczególnie w przypadku zagrożenia życia. Naturalnie sprawą tą zajmowali się także prawnicy sunniccy, ale nie doszli do porozumienia w kwestii tych wyjątkowych przepisów. U szyitów taktyka ta jest zrozumiała ze względu na ich pozycję mniejszościową oraz konspiracyjną, często utajoną walkę: to lepsze niż ryzyko otwartego wystąpienia przeciwko jawnie przeważającemu wrogowi.

Si'at nigdy nie był jednorodny i pozwolił na powstanie dziesiątek sekt. Jedną z najstarszych byli kajsanici i właśnie oni stworzyli koncepcję "zaginionego imama", który przyjdzie ponownie jako Mahdi, "prowadzony przez Boga" i napełni świat sprawiedliwością. Mimo że kajsanici szybko przestali istnieć, tzw. idea Mahdiego (powstała po zniknięciu dwunastego imama Muhammada al-Mahdiego w 868 roku i opowieściach o jego powrocie jako Mesjasza) rozwinęła się później również w innych sektach szyickich, a częściowo nawet w świadomości społeczeństwa sunnickiego. Kolejne sekty (zajdyci, ismailici, imamici i ghulaci) opierają się na różnych rangach imamów z linii następców Husajna i nazywane są według różnych przedstawicieli rodu.

Przypomnę zatem niektóre z nich.

Ghulaci - sekta powstała około IX wieku, oceniana jest przez współczesnych jako ekstremistyczna, ponieważ jej wyznawcy ortodoksyjnie uważają Alego i innych za wcielenia Boga, wierzą w reinkarnację i wędrówkę duszy, a ich nauka generalnie skłania się raczej ku mistycyzmowi i spekulacji.

Ithna 'Ashariyyah (si'at imamów, imamici) - sekta ta jest dziś najliczniejszym szyickim odgałęzieniem islamu, należy do niej aż 80% wszystkich szyitów. Uznają dwunastu imamów i wierzą w przyjście zaginionego dwunastego imama w dzień sądu ostatecznego. Sekta nie odrzuca idei sufizmu, filozofów i mistyków arabskich, którzy stoją w sprzeczności z oficjalną sunną. Wszystkich władców i reżimy od śmierci Mahometa uważają za nielegalne, gdyż władza po śmierci Alego nie została nikomu przekazana; współcześni władcy mogą jedynie utrzymywać wspólnotę, zanim nie powróci zaginiony imam. Dlatego też konstytucja irańska zakazuje tworzenia ustaw, umożliwiających szyickim duchownym narzucanie swoich praw władzy. Ruhollah al-Musawi al-Chomeini (szyicki przywódca rewolucyjny przeciw szachowi w Iranie) domagał się na przykład bezpośredniej władzy dla znawców prawa. Ithna 'Ashariyyah ma swoich licznych zwolenników również poza Iranem: w Iraku, Bahrajnie, Libanie, Syrii, Azerbejdżanie, Pakistanie, Indiach i Afryce.

Ismailici - powstali przede wszystkim dlatego, że Ismailowi, najstarszemu synowi Dżafara as-Sadika, szóstego imama, ojciec odmówił imamatu, zapewne z powodu pijaństwa. W XI wieku od ismailitów odłączyli się druzowie, a około 1080 roku powstali słynni asasyni. W szeregach ismailitów narodził się ruch rewolucyjny, znany z ataków terrorystycznych, morderstw, a wreszcie grabieży czarnego kamienia z Mekki. Nauki ismailitów znane są w wielu krajach islamskich (Iranie, Pakistanie, Jemenie, wschodniej Afryce). Obecnie do najważniejszych odgałęzień ismailitów należą nizaryci, alawici i druzowie. Są oni wciąż uważani za sekty szyickie, ale wielu muzułmanów nie uznaje ich, ponieważ są to bardzo zamknięte grupy, w przeszłości pozostające pod wpływem neoplatonizmu i filozofii gnostyckiej. Ich członkowie wierzą również w reinkarnację nieśmiertelnej duszy.

Zajdyci - przyjęli nazwę od imienia wnuka Husajna - Zajda i uznawani są za ugrupowanie umiarkowane wśród szyitów. Zajdyci są bardziej liberalni w kwestii wolności człowieka i wolnej woli, odrzucają natomiast sufizm (naukę islamskich mistyków). Można powiedzieć, że są racjonalistami, nie głoszą legend o nadprzyrodzonych właściwościach zwolenników Alego. Zamieszkują głównie Jemen.


Meczet Al-Askari (944 r. n.e.) jest jednym z najbardziej znanych meczetów na świecie; znajdują się tu groby dwóch imamów i relikwie ostatniego - dwunastego, dlatego Al-Askari jest także celem pielgrzymek szyitów. Do 2006 roku, czyli do czasu zniszczenia, znajdowała się w nim jedna z największych kopuł świata islamskiego, olśniewająca blaskiem 72 tysięcy kawałków złota. Jej obwód wynosił 68 m. Meczet miał również dwa minarety o wysokości 36 m, które zawaliły się po eksplozjach 14.06.2007 roku. Niemal ze stuprocentową pewnością można stwierdzić, że odpowiedzialność za nie ponosi Al-Kaida. Jej szef w Iraku jest przekonany, że szyici są groźniejsi niż Amerykanie. Oba kierunki mają swoich bojowników, Al-Kaida jest sunnicka, Hezbollah - szyicki. Zarówno jedni jak i drudzy głoszą dżihad, czyli świętą wojnę. Wspólnie dążą do tego, aby cały świat znalazł się pod rządami islamskich zasad i praw religijnych. Nie zgadzają się tylko co do tego, czy mają to być prawa sunnickie, czy szyickie : )

Wniosek: Setki odłamów, które nie dość, że walczą między sobą to jeszcze mają czas na wojnę z innymi...

piątek, 26 sierpnia 2011

Fanta i naziści

Scena rozgrywa się na pustyni w Nevadzie. Grupka młodych ludzi pokłada się w talerzu ogromnej anteny satelitarnej do odbioru ewentualnych sygnałów z głębi kosmosu. Wszyscy są w doskonałych humorach i podają sobie z rąk do rąk butelkę fanty. Niektórzy upijają łyk i ze śmiechem wydają z siebie beknięcie, które brzmi jak metaliczne "halooo..."- właśnie tak, jak ziemianie wyobrażają sobie "halo" kosmity. Badacze przestrzeni kosmicznej w centrum kontroli nie posiadają się z podniecenia. "Pierwsze halo z kosmosu"- wołają uradowani. Podczas gdy naiwni naukowcy myślą, że w końcu otrzymali przesłanie z jakiegoś odległego świata, młodzi ludzie cieszą się z udanego żartu- niewinny spot reklamowy z początku XXI wieku. (Dla ciekawskich: http://www.youtube.com/watch?v=OOP-FQLf0Cs)

No i co takiego? Spotów reklamowych jest wiele, gazowanych napojów owocowych á la fanta też. A jednak fanta kryje w sobie tajemnicę znaną tylko nielicznym. Dzieje powstania tej lemoniady są tak ciekawe jak fascynująca powieść. I związane z historią :) Ujmując rzecz w skrócie, można nawet powiedzieć, że gdyby nie II wojna światowa, fanty by nie było. Ale po kolei...

Było to latem 1940 roku, pod koniec pierwszego roku wojny. Polska od dawna okupowana, Francja pokonana, a Brytyjski Korpus Ekspedycyjny przepędzony z kontynentu. Nazistowskie Niemcy triumfowały. Przeciwnicy musieli się ugiąć. "Zmieciemy wrogów!"- obiecał chełpliwie führer narodowi. I wyglądało na to, że dotrzyma słowa. Jego zbrodnicze gry wojenne, którymi zmusił świat do drugiej wielkiej wojny, zdawały się sprawdzać. Początkowe sukcesy wojskowo-strategiczne robiły wrażenie i liczba zwolenników Hitlera wciąż rosła. Większość Niemców pokładała zaufanie w "największym strategu wszech czasów" i jego posunięciach. A ci, którzy mu nie ufali, nie mieli odwagi powiedzieć słowa. Kto się głośno sprzeciwiał, ryzykował głowę. A zresztą- ogół był o tym przekonany- wszystko przecież idzie jak po maśle, czyż nie?

Niewielu Niemców w okresie powszechnej euforii latem 1940 roku zachowało trzeźwość myślenia. Należał do nich Max Keith, od 1937 roku szef niemieckiej spółki Coca-Cola GmbH w Essen. Jeszcze nie można było przewidzieć, czy Stany Zjednoczone przystąpią do wojny, ale wykluczyć- też nie. Niemcy lubili zamorską brązową lemoniadę i Max Keith nie musiał się martwić o zbyt. Ale był nie tylko menedżerem i zręcznym przedsiębiorcą obdarzonym talentem organizacyjnym, lecz także umiał analizować i przewidywać rozwój wydarzeń politycznych. Wiedział, że w razie wojny między Niemcami a USA centrala firmy w Atlancie w amerykańskim stanie Georgia natychmiast wstrzyma dostawy koncentratu coca-coli. A bez tego syropu coli nie będzie. Receptura słodkiej, brązowej masy znajdowała się dobrze zabezpieczona w skarbcu i w głowach dwóch nieprzekupnych ekspertów od smaku w centrali Coca-Coli. Skład tego ekstraktu od czasu jego wynalezienia przez aptekarza dr. Johna Stitha Pembertona z Atlanty w 1886 roku uchodził za jedną z najlepiej strzeżonych tajemnic gospodarczych.

Keith, urodzony 23 sierpnia 1903 roku w Düsseldorfie, dostrzegł niebezpieczeństwo, jakie dla jego przedsiębiorstwa oznaczała wojna zaczepna Hitlera. Polecił swojemu głównemu chemikowi, dr. Scheteligowi, opracowanie receptury napoju, który w razie konieczności mógłby zastąpić popularną colę. Najważniejsze, żeby produkcję erzacu coli można było prowadzić także w warunkach wojennych. Zrozumiałe, że poszukiwacze podstawowego składnika nowego napoju orzeźwiającego kierowali się dostępnością produktów. Im dłużej potrwa wojna, tym trudniej będzie o odpowiednie dodatki. Chodziło więc o to, by wybrać takie ingrediencje, które będą do pozyskania nawet w czasach prawdziwego niedostatku. Po kilku seriach doświadczeń dr Schetelig i jego współpracownicy zdecydowali się na następującą recepturę: serwatka, produkt mleczny o kwaśnym smaku, pozostający przy wyrobie serów, wzbogacona sacharyną i mieszana z resztkami owoców z produkcji soku jabłkowego i pomarańczowego. "Był to produkt z resztek resztek"- powie później o nowo wynalezionej "lemoniadzie" Max Keith. Smak miała ta mikstura lekko cierpki, ale za to z całą pewnością nie do porównania z niczym innym i beż wątpienia zasługiwała na status wyjątkowej. Erzac coli już był, ale jak go nazwać? Keithowi nie przychodziła do głowy żadna marka, zwołał więc w rozlewni coca-coli w Essen zebranie załogi. Walter Zimmermann, ówczesny grafik firmy, dobrze to pamięta: "Pracownicy rzucili około 20 propozycji, między innymi "Quirl" (Wiercipięta), "Durstlöscher" (Ugaszacz pragnienia), a także "Phantastisch" (Fantastyczna)". Za naprawdę fantastyczną jednak żadnej z tych propozycji Keith nie uznał. Dopiero gdy jeden z pracowników handlu zagranicznego, nazwiskiem Knipp, skrócił "Phantastisch" do "Phanta" czy "Fanta", nazwa się znalazła. Jesienią 1940 roku, w okresie zmasowanych nalotów na Anglię, produkt pojawił się na rynku.

Zrazu powodzenie miał umiarkowane. Niemcy nadal gasili pragnienie piwem, wodą mineralną, zieloną i czerwoną lemoniadą gazowaną oraz przez jakiś czas jeszcze coca-colą. Ten markowy artykuł został wprowadzony w Niemczech już w 1929 roku. Ray Rivington Powers, Amerykanin z Atlanty, podpisał z działem zagranicznym Coca-Coli standardową umowę licencyjną na rozlewanie produktu w Niemczech. Najbardziej popularny napój orzeźwiający Stanów Zjednoczonych chciał zaproponować niemieckim konsumentom. Snuł wielkie plany, wyobrażał sobie, że będzie sprzedawał coca-colę w kantynach Kruppa, Thyssena i Stinnesa w Essen, metropolii Zagłębia Ruhry. A potem także w Hanowerze, Westfalii, Hesji-Nassau, księstwie Hohenzollern, Badenii, Wirtembergii i na Obszarze Saary. Powers oceniał potencjalny niemiecki rynek na 23 miliony spragnionych klientów. Szacunki zaimponowały centrali w Atlancie. Rozszerzyła umowę z Powersem: został szefem centrali Coca-Coli na całe Niemcy. Ale Powers wymarzył sobie więcej, niż potrafił zrobić. Jego kapitał początkowy wynosił kilka tysięcy dolarów, pożyczonych od żony i jednego z niemieckich wspólników. Rozlewnia składała się z napędzanego ręcznie urządzenia i wozu konnego. W sezonie letnim 1929 roku, kiedy spodziewał się pierwszych wysokich obrotów, sprzedawał zaledwie dziesięć skrzynek na tydzień. Powers zawsze chciał osobiście dokonywać rozlewu, pozostawało mu więc niewiele czasu na zabieganie o klientów. Poza tym nie umiał znaleźć sposobu na chłodzenie coli. Właściciele kawiarń, restauracji i pijalni w Essen wprawdzie przyjmowali czasem jego skrzynki na próbę, ale podawali napój nieschłodzony- dla każdego amatora coli grzech śmiertelny. Jedyną możliwością było chłodzenie coli u miejscowych browarników, ci jednak nie byli zainteresowani promowaniem amerykańskiego napoju orzeźwiającego. Powers raz po raz zgłaszał się do szefa koncernu w Atlancie, Roberta Woodruffa, i żebrał o kredyty. Ale dopiero gdy nowym menedżerem na Europę Woodruff mianował operatywnego Gene' a Kelly' ego, obroty także w Niemczech wyraźnie wzrosły. Kelly bardziej efektywnie zorganizował zakład, uporządkował niemrawy interes Powersa i wprowadził nowe koncepcje. Wymyślił "torbę westchnień"- jak ją nazwali udręczeni komiwojażerowie coli, uginający się pod jej ciężarem. Był to pojemnik z zewnątrz obciągnięty skórą, a wewnątrz wybity blachą falistą. Mieściło się w nim sześć butelek chłodzonej lodem coli, którą można było zimą prezentować właścicielom knajp i restauracji. Aby jeszcze zwiększyć siłę przekonywania swoich komiwojażerów, Kelly wyposażył ich w cały arsenał materiałów, poczynając od termometrów, przez otwieracze do butelek, pinezki, rozdrabniacze do lodu, skrobaczki do szyb i zdjęcia rozebranych dziewczyn aż po nalepki z ceną i na plakatach reklamowych kończąc. W marcu 1932 roku sprzedano w Essen już 4 tysiące skrzynek coli, obroty w Niemczech wzrosły do 60 tysięcy skrzynek.

Ale prawdziwy przełom nastąpił dopiero wtedy, gdy do przedsiębiorstwa dołączył w 1933 roku Max Keith. Jeszcze w tym samym roku sprzedaż wynosiła 100 tysięcy skrzynek, a trzy lata później, w roku letnich igrzysk olimpijskich, już ponad milion. Dzięki zręcznej reklamie Keith zdołał zamienić colę ze zwyczajnego napoju, którym mieli gasić pragnienie robotnicy, w napój, którym w czasie wolnym od pracy raczyli się wszyscy. Podczas igrzysk w Berlinie coca-cola była oficjalnym napojem orzeźwiającym dla sportowców i widzów. Aby nikt nie wpadł na myśl, że nazistowscy przywódcy mogliby zakwalifikować jako "nieniemiecką" i umieścić na liście do odstrzału, Keith już wcześniej zastosował zręczną strategię reklamową- wszystkie niemieckie gwiazdy sportowe lat 30. raz po raz piły na plakatach jego brązową lemoniadę. A popularni artyści rozrywkowi germańskiego pochodzenia propagowali napój w nowym środku masowego przekazu- radiu. Nawet szczególnie trudne rafy Keith umiał omijać tak, by nie potłuc swoich butelek. Za przeszkodę niemal nie do przezwyciężenia uchodziły niemieckie "przepisy Rzeszy w kwestii butelek". W myśl tej regulacji Coca-Cola musiałaby zrezygnować ze swojej standardowej butelki, słynnej na całym świecie. Ale Keith walczył. Zaalarmował Atlantę, Atlanta- rząd w Waszyngtonie, Waszyngton- ambasadora USA w Berlinie, ambasador USA- sekretarza stanu w rządzie Hitlera, Wilhelma Kepplera, a ten rozporządził, że... coca-colę wolno pić z całkowicie niemieckich butelek.

Nawet ataki swojego konkurenta Afri-Coli- że amerykańska lemoniada to przecież produkt żydowski, więc trzeba go wyeliminować- Keith potrafił skutecznie potrafił skutecznie odeprzeć, choć nie był członkiem NSDAP. Z chwilą wybuchu wojny między USA a Niemcami zakład miał być podporządkowany rządowi. W skład rady nadzorczej niemieckiej Coca-Cola Company mieli wejść wysocy rangą naziści. No właśnie... Mieli... Keith i adwokat jego firmy, dr Oppenhoff, zdołali jednak przekonać odpowiednie władze, żeby sprawy Coca-Coli pozostawiły wyłącznie im. W porównaniu z tym problemem kłopot z niemieckimi browarnikami był drobiazgiem. Ich sprzeciw wobec amerykańskiej lemoniady Keith przełamał, dopuszczając ich do udziału w interesie jako koncesjonariuszy- wielu pozostało nimi do dzisiaj. W chwili wybuchu wojny niemiecki szef koncernu dysponował 39 rozlewniami, a 10 następnych znajdowało się w budowie. Amerykański dziennikarz Mark Pendergast, który badał historię koncernu, doszedł do wniosku, że sukces Keitha był "możliwy tylko dzięki podstępowi, blefowi, zastraszaniu, lizusostwu, wykorzystywaniu wpływów, promowaniu sprzedaży i po prostu sile woli".

Ale także dzięki bojowemu nastawieniu i mądremu przewidywaniu. Świadczy o tym jego fantastyczna idea fanty. Już pół roku po wprowadzeniu owocowej lemoniady na rynek, począwszy od wiosny 1941 roku jej sprzedaż znacznie wzrosła. Keith postarał się także, by produkcja trunku została wyłączona spod reglamentacji cukru w wojennych Niemczech. Zamiast sacharyny można było dodawać prawdziwego cukru z buraków. Dzięki temu udało się chemikom znacznie poprawić smak fanty. Napój z resztek, dotychczas dość cierpki, wreszcie stał się słodszy. Gdy 11 grudnia tamtego roku Niemcy wypowiedziały wojnę USA, dostawy syropu coli natychmiast ustały. Zapasów wystarczyło wprawdzie jeszcze na kilka miesięcy, ale wiosną 1942 roku ostatnia butelka coli w Niemczech została zużyta. Przyszła pora na erzac: fantę. Keith całkowicie przestawił moce przerobowe rozlewni na nowy produkt. W 1943 roku, czwartym roku wojny, wyprodukowano ponad 3 miliony skrzynek fanty. Napój niemal zupełnie wypełnił lukę po coli. A smak miała fanta bardzo różny. Prawie każda butelka smakowała inaczej, w zależności od rodzaju, ilości i dostępności resztek owoców. Mimo to lemoniada cieszyła się wielką popularnością. "Fanta została dobrze przyjęta przez ludzi- wspomina Walter Zimmermann. -Było to coś słodkiego. A tego w tych wojennych czasach po prostu brakowało". Wiele gospodyń domowych używało fanty zamiast cukru i w charakterze przyprawy. Niektóre na bazie napoju robiły nawet posiłki. Zimmermann opowiada: "Moja żona często brała butelkę fanty i gotowała na niej owsiankę dla dzieci. I to im smakowało". Potrzeba byłą matką wynalazku.

Im dłużej trwała wojna, tym częściej również Max Keith musiał rozwijać całą pomysłowość. Na przykład wtedy, gdy mimo nawałnicy alianckich nalotów bombowych należało utrzymać produkcję niemieckich rozlewni. Sama fabryka w Essen była trzykrotnie niszczona i odbudowywana. Aby zabezpieczyć produkcję, Keith polecił z każdej rozlewni w Niemczech, a miał ich już 49, jedną maszynę do butelkowania wywieźć za miasto, na przykład do jakiegoś starego gospodarstwa chłopskiego czy mleczarni. Gdy wskutek bombardowania produkcja w głównym zakładzie ustawała, korzystano z urządzeń rezerwowych. W ten sposób sprzedaż fanty odbywała się bez większych przerw. Mimo kłopotów i trudności we własnym kraju Keith angażował się także poza jego granicami. Udało mu się podczas wojny sprzedawać fantę w innych krajach europejskich i zarejestrować znak firmowy.

Mimo że Keith wykazał jak największe zaangażowanie dla firmy w Atlancie, po zakończeniu wojny kierownictwo Coca-Coli odniosło się początkowo z rezerwą i nieufnie do swojego przedstawiciela w Niemczech. Rankiem 18 maja 1945 roku, 11 (10) dni po kapitulacji Rzeszy, Paul Bacon, pełnomocnik amerykańskiego kierownictwa koncernu, zjawił się na terenie fabryki coca-coli w Essen. Nie pozostał tu prawie kamień na kamieniu. Bacon stał pośród gruzów i bezradnie rozglądał się wokół. Ani Keitha, ani coli. Jego wzrok padł na zniszczone ościeże drzwi. Przytwierdzona do niego była kartka z odręczną informacją dla gościa, by zechciał udać się pod adres poza miastem. Bacon ruszył w drogę. Jego wojskowy zwierzchnik, podpułkownik Robert Mashburn, ostrzegł go, żeby nie rozmawiał z Keithem, a tym bardziej nie podał mu ręki. Odpowiednio chłodno wypadło więc spotkanie obu kolegów z Coca-Coli. Bacon powiadomił Keitha, że nie może on dłużej pełnić funkcji szefa, ponieważ jest Niemcem. Keith był głęboko urażony. Kilka dni później centrala wysłała do Niemiec wywiadowcę, aby zbadał, jak Keith zachowywał się w czasie wojny. Informacje dostarczone przez agenta całkowicie odciążyły niemieckiego menedżera coli i fanty. Bossowie firmy w Atlancie dowiedzieli się, że Max Keith był wszystkim, tylko nie nazistą; że dla dobra firmy ów ojciec czworga dzieci wprawdzie zręcznie układał się z władzą, ale nie dał się jej zawłaszczyć czy zdeprawować; że wynaleziony przez siebie erzac coli- fantę, mógł bez trudu produkować pod własną firmą i zatrzymywać zyski dla siebie, a wykazał w interesach absolutną lojalność wobec Coca-Cola Company; i co nie mniej ważne, że dzięki Maxowi Keith' owi przeżyło wielu pracowników firmy w krajach europejskich okupowanych przez nazistów. Dewizą Keitha nie było: "Niemcy ponad wszystko", lecz "Coca-Cola ponad wszystko".

Po otrzymaniu tych informacji kierownictwu koncernu było niezmiernie przykro. Szybko postarało się naprawić wyrządzoną krzywdę. Swojemu wiernemu namiestnikowi powierzyło w okresie okupacji cywilny zarząd rozlewni coca-coli w Niemczech- łącznie z fantą. Keith znów sprawował dawną funkcję i otrzymał dodatkowe zadania: w połowie lat 50. został powołany do Brukseli i przejął dystrybucję coca-coli na obszarze od Sahary po Przylądek Północny i od zachodniego skrawka Irlandii po Iran. Później wrócił do Essen, skąd kierował obszarem środkowoeuropejskim z Niemcami, Austrią i Szwajcarią. W 1968 roku przeszedł na emeryturę. Utalentowany i lubiany menedżer zmarł 5 listopada 1974 roku. Pięć lat później w Essen nazwano jego imieniem ulicę. Budynek nr 66 jeszcze dziś jest siedzibą firmy Coca-Cola GmbH. Na koniec cytując Keitha: "Rozpierały mnie żądza czynu i entuzjazm. A tym, co mną potem całkowicie zawładnęło i nigdy już nie pozwoliło o sobie zapomnieć była coca-cola. Od tamtej pory byłem po wieczne czasy na dobre i złe związany z tym produktem".

---------------
Zdjęcia (od góry):
1. Max Keith podczas zebrania Coca-Cola GmbH w Hamburgu w 1946 roku.
2. Bohater jednej z wielu historyjek o coca-coli sierżant William de Schneider pijący coca-colę :) (jakby ktoś nie wiedział).
3. "Oficjalny napój orzeźwiający", czyli Cola sponsoruje nazistom olimpiadę.
4. "Amerykański mit"- amerykańscy żołnierze we Włoszech w marcu 1944 roku piją pierwszą colę na ziemi europejskiej.

sobota, 13 sierpnia 2011

Jak strajkuje się w Hollywood?

Rozkrzyczane grupy rzucające wyzwiskami, przepychanki, potyczki, uzbrojeni gangsterzy i wielkie pieniądze. Wszystko to jest nieodłącznym elementem Hollywood. Ale problemy zaczynają się w momencie, gdy sceny z filmu stają się rzeczywistością, a przed bramami słynnych studiów filmowych pojawia się prawdziwa krew...

W latach 30. i 40. XX wieku w Stanach Zjednoczonych, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, dają o sobie znać najróżniejsze organizacje związkowe. W Hollywood, fabryce snów, sytuacja jest podobna. Słynny producent filmowy Darryl F. Zanuck oświadcza nawet: -Wszystkich swoich twórców potraktowałbym serią amunicji, gdyby ośmielili się zorganizować demonstrację przed moim studiem 20th Century Fox. Nie owija w bawełnę także Jack Warner, prezes studia Warner Bros: -Wszyscy oni to komuniści, radykalni bękarci... Atmosfera w kalifornijskich studiach gęstnieje. Nie jest tajemnicą, że krezusi przemysłu filmowego zatrudniają mafiosów do zastraszania związkowców oraz zakłócania demonstracji. Strajki w Hollywood w latach 30. i 40. były znacznie bardziej brutalne ze względu na udział gangsterów- twierdzi współczesny amerykański pisarz, Gerald Horne.

Paradoksalnie, jako pierwsi przeciw swoim przełożonym buntują się "najmniej agresywni" przedstawiciele przemysłu filmowego- animatorzy bajek, głównie pracownicy studia Walta Disneya. To właśnie ich praca jest wyraźnie niedoceniana, a za godziny nadliczbowe zamiast pieniędzy dostają często bony na jedzenie. W 1937 r. przebojem roku zostaje Królewna Śnieżka i siedmiu krasnoludków, z której dochód jest czterokrotnie wyższy niż w przypadku innych ówczesnych filmów. Ale większość jej twórców nie otrzymuje ani jednego dodatkowego dolara. Nieliczni z animatorów, ci najlepsi, zarabiają nawet 500 dolarów tygodniowo, ale pozostali dostają maksymalnie 12 dolarów- mniej niż malarz pokojowy.

Sytuacja zaostrza się w 1941 roku. Po stronie animatorów staje Arthur Babbitt, ojciec słynnego rysunkowego psa Goffy' ego. Sam nie może skarżyć się na zarobki, lecz decyduje się wesprzeć kolegów, którym powodzi się gorzej.
Nie zostawię tak tego!- wścieka się Disney z powodu zdrady i wyrzuca Babbitta z pracy. Jednocześnie ochrona studia otrzymuje bezwzględny zakaz wpuszczania go do obiektu. 28 kwietnia 1941 roku animatorzy rozpoczynają strajk, Walt Disney, ku swojemu zdziwieniu odkrywa, że studio otoczone jest kordonem demonstrantów.

Strajkujący animatorzy podchodzą do całej akcji żartobliwie- w duchu swojej profesji. Dlatego przed studiem Disneya roi się od ludzi poprzebieranych za słynne postaci Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Nie brakuje też makiety gilotyny. Jednakże spokojne zgromadzenie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki nagle zmienia się w bitewną wrzawę... Za sygnał rozpoczęcia zamętu posłużył okrzyk Arthura Babbitta. -Wstydź się tchórzu!- woła na przejeżdżającego Walta Disneya. Zdenerwowany producent wyskakuje ze swojego luksusowego auta i rzuca się na impertynenta. Otaczający ludzie muszą ich od siebie odciągnąć. Ostatecznie pokonany Disney musi dojść do porozumienia ze związkowcami. Nie dochodzi do wzmożenia przelewu krwi, studio uznaje roszczenia animatorów, a ci wracają do pracy.

Fala demonstracji obejmuje Hollywood także 5 października 1945 roku, a dzień ten przechodzi do historii znany jako "czarny piątek w Hollywood" lub też "bitwa w Burbanku". Przed bramą studia Warner Bros w Burbanku (część Los Angeles) dochodzi do konfrontacji między policjantami a 3 tys. strajkujących pracowników technicznych. Policjanci zmuszeni są użyć przeciwko strajkującym gazu łzawiącego oraz strumienia ody z węży strażackich. Demonstranci próbują najpierw przeszkodzić w wejściu do studia pracującym kolegom, a następnie przewracają przyjeżdżające samochody.

Ach to Hollywood...

czwartek, 11 sierpnia 2011

Teatr kabuki z aktorów uczynił homoseksualistów

Na ulicy japońskiego miasta Edo (dzisiejsze Tokio) w 1690 roku pewien ojciec z małą córeczką spotyka dziwnie wyglądającą kobietę. Kiedy ją mijają, dziewczynka zwraca się do ojca: -Tato, ta pani wygląda jak pan. Rodzic uśmiecha się i wyjaśnia, że to rzeczywiście nie jest pani, ale aktor teatru kabuki, który w ten sposób chce się lepiej wczuć w rolę kobiecą.

Właśnie z takim zapałem aktorzy teatru kabuki (w tłumaczeniu "sztuka śpiewu i tańca") zabierają się do nauki swoich ról. Zależy im na tym, żeby widzowie wynosili z teatru jak najgłębsze doznania, a swój zawód traktują jako powołanie. Przecież teatr kabuki wraz z teatrem noh (dramat muzyczny) i teatrem kukiełkowym bunraku jest jedną z trzech form klasycznego teatru japońskiego. - To cudowne wrażenie- mówi niemal każdy, kto był na przedstawieniu kabuki. Aktorzy mają jaskrawo pomalowane policzki. Wydają z siebie dziwne dźwięki, ich ruchy podkreślają okazałe kostiumy, a całe przedstawienie ubarwiają tony orientalnych melodii. Jednak na początku w teatrze kabuki nie występowali wyłącznie mężczyźni, tak jak to ma miejsce dziś...

Na pomysł stworzenia teatru kabuki wpada utalentowana japońska tancerka Izumo no Okuni pod koniec XVI wieku. Uczy śliczne dziewczęta zeświecczonych buddaistycznych tańców oraz śpiewu. Wiele jej podopiecznych przebiera się w czasie występów za mężczyzn, podczas gdy ich koledzy ubierają dla odmiany damskie stroje, co spotyka się z wielkim zainteresowaniem publiczności. Zawsze na końcu spektaklu dziewczęta schodzą ze sceny w ramiona męskiej widowni. Zamieniają się w kurtyzany, które gotowe są spełnić każde intymne życzenie wypłacalnych klientów. Moment ten szybko staje się punktem kulminacyjnym każdego występu, ponieważ zainteresowanie jest niezwykle duże. -Ta jest moja!- kłócą się po przedstawieniu groźni samurajowie.

Niepokoje i upadek moralny, związane z tą twórczością teatralną, przestają się niebawem podobać przedstawicielom japońskiej władzy. Dlatego w 1629 roku zakazują grania kobiecego kabuki. Zastępują je chłopięcym, ale to jest jeszcze gorsze. Stali goście, przyzwyczajeni do tradycyjnych uciech z aktorkami, nie chcę zaprzestać ekscentrycznych igraszek i oddają się miłosnym przyjemnością z niezwykle pięknymi młodzieńcami, którzy zresztą się specjalnie przed tym nie bronią. -To jest niedopuszczalne- irytują się przedstawiciele władz i w 1653 roku raz na zawsze zarządzają, że w teatrze kabuki mogą grać tylko dorośli mężczyźni.

W wyłącznie męskiej trupie mężczyźni muszą podjąć się ról kobiecych... Na określenie odtwórców ról płci pięknej przyjmuje się termin onnagata. Muszą mieć dobrą kondycję fizyczną, mają bowiem za zadanie tańczyć z lekkością i powabem gejszy, chociaż ich kostium i peruka ważą ponad 30 kg. Niektórzy z tych aktorów ubierają się i zachowują kobieco również poza teatrem. -Chcę doskonale oddać istotę roli- usprawiedliwiają swoje dziwne zachowanie.

Najwybitniejszym autorem piszącym na potrzeby kabuki jest japoński dramaturg Chikamatsu Monzaemon. W jego twórczości dominuje tematyka historyczna, ale bardziej efektowne i wdzięczniejsze z perspektywy widza są dramaty mieszczańskie, inspirowane bieżącymi wydarzeniami. Jego najsłynniejsze sztuki traktują o samobójstwie kochanków, którzy nie potrafią poradzić sobie z konfliktem miłości i honoru lub nie są w stanie pokonać przeszkód społecznych. Sztuki te z niewielkimi modyfikacjami grane są do dzisiaj, więc oblicze kabuki pozostaje praktycznie niezmienione już od 300 lat.

wtorek, 9 sierpnia 2011

Stare krzesło wywołało walkę o tron?

Jest rok 1733. W Polsce wybucha walka o koronę królewską pomiędzy Stanisławem Leszczyńskim a Augustem III. Francja rozszerza swoje wpływy na świecie i właśnie zwietrzyła okazję pozyskania nowych terenów. Wybucha wojna, w którą zamieszane są wszystkie mocarstwa europejskie. Oczywiście nie brakuje także Rosji. Wielkie intrygi jeszcze przybierają na sile. A wszystko to zaczyna się od przewrócenia, starego krzesła...

Cóż to za nieznośny ból! Zapłacicie mi za to! Kto postawił tu to przeklęte krzesło?!- krzyczy najważniejsza persona w całej Polsce- król August II. Władca, który zyskał niegdyś miano Mocnego, ponieważ potrafił gołymi rękami przełamać podkowę na pół, teraz miota się jak małe dziecko. I choć rana jest poważna, królowi nawet nie przyszłoby do głowy, że jedno rozklekotane krzesło, które właśnie przewróciło się na jego nogę, rozpęta wojnę w całej prawie Europie.


August II Mocny (167001733)

W nocy z 31 stycznia na 1 lutego 1733 roku z Warszawy do Wersalu wyrusza specjalny posłaniec, który wiezie najnowsze wieści. Ostro pogania konia. Jego zaciśniętą dłoń pali wiadomość o śmierci króla Augusta II. Władca zmarł parę godzin wcześniej z powodu zakażenia krwi po amputacji nogi, którą przed dwoma miesiącami zranił o stare krzesło. Do innego francuskiego zamku- Chambord, gdzie przebywa były król, a obecnie wygnaniec Stanisław Leszczyński- goniec dociera 16 dni później. Zmęczony, nie dba o to, że jest środek nocy. Wie, że na zamku będzie bardzo mile widziany. Po wysłuchaniu wieści Leszczyński natychmiast nabiera energii. Jest świadom tego, że droga do korony Polski stoi dlań otworem. Wykrzykuje: -Zawiadomcie Rzym! Wiem, że nie będzie to łatwe, prawo do tronu ma syn zmarłego, August, ale z Bożą pomocą... zwyciężę!


Stanisław Leszczyński (1677-1766)

Wpływowy szlachcic Leszczyński wie, co to znaczy rządzić Polską. Po strasznych klęskach podczas tzw. Wojny Północnej (1700-1721) ówczesny król August II zostaje pozbawiony tronu. Władzę w kraju, który ze wszystkich sił próbuje oprzeć się szwedzkiej okupacji, w latach 1704-1709 przejmuje właśnie Leszczyński. Jednak jego panowanie kończy się z chwilą, gdy rosyjskie wojska ostatecznie zwyciężają nad Szwedami pod Połtawą. Król August II wraca do Polski i na powrót przejmuje władzę. Leszczyński z garstką oddanych ludzi wyjeżdża do Istambułu. Tam przez intrygi stara się wpłynąć na osmańskiego sułtana, aby wyruszył na wojnę przeciwko Rosji i Polsce. Na szczęście sułtan jest nieugięty. Tymczasem Leszczyński pała coraz większą nienawiścią do Augusta II...

-Przez 22 lata gniłem tutaj we Francji, ale oto nadeszła chwila, dla której się urodziłem. Polska będzie leżeć u mych stóp!- cieszy się Leszczyński na wieść o śmierci swego rywala. W kieszeni pobrzękują mu pieniądze jego zięcia, francuskiego króla Ludwika XV. Jesienią 1733 roku jednogłośnie zostaje wybrany na króla Polski, ale sprawy przyjmują nieoczekiwany dla niego obrót. powrót Stanisława Leszczyńskiego na tron nie satysfakcjonuje mocarstw takich jak Rosja, Austria i Saksonia, które wyruszają zbrojnie na Polskę. Ich jedynym celem jest obalenie nowego króla, wspieranego nie tylko przez Francję, lecz także przez Hiszpanię, Bawarię i Sabaudię. Koronę Polski chcą przekazać Augustowi III Wettinowi. Wybuchają długotrwałe, krwawe walki.


Ludwik XV (1710-1774)

W czerwcu 1735 roku wojsko Leszczyńskiego ponosi sromotną klęskę pod Gdańskiem. Klamka zapada. Król musi uciekać do Prus Książęcych, przebrany za prostego chłopa. Przeklęci Augustowie, przegrałem...- Leszczyński z trudem godzi się ze swoją porażką. Abdykuje 26 stycznia 1736 roku. Wkrótce potem powraca do Francji, gdzie otrzymuje tytuł księcia i zostaje łaskawym władcą Lotaryngii (podarowaną Francji przez Austrię w zamian za zaniechanie walki po stronie Leszczyńskiego). Cieszy się miłością poddanych. Do końca życia zajmuje się wspieraniem kultury i nauki, a lud nazywa go "Królem-Dobrodziejem".

------------------
Inni władcy, którzy zmarli na gangrenę-pogromczyni królów :)

Według francuskich historyków, wskutek złamania nogi i późniejszej gangreny umiera także słynny Król Słońce- Ludwik XIV. Podobno poślizgnął się na nieczystościach (higiena w tamtych czasach była na niskim poziomie) i złamał nogę. W otwarte złamanie wdała się infekcja, a później gangrena. Władca odmówił amputacji i zmarł w wieku 76 lat w strasznych męczarniach.

Na skutek martwicy kończyny dolnej miał także, według najnowszych badań, umrzeć młody faraon Tutanchamon. Ponoć podczas przejażdżki wychylił się z rozpędzonego rydwanu i wypadł przy pełnej prędkości. Ciężko się zranił- złamał sobie kość udową. Kilka godzin później w ranę wdała się infekcja. Jednak inne źródła podają, że przyczyną śmierci faraona była malaria.

Tadż Mahal- dzieło miłości czy megalomanii?

Tradycja głosi, że mongolski władca Szahdżahan nakazał wznieść bajkowy Tadż Mahal jako wyjątkowy grobowiec dla ukochanej żony Mumtaz. Jednak wcale nie musiała to być tak romantyczna historia. Według innych źródeł był on bowiem niewyżytym erotomanem, który zmarł w wieku 74 lat, spółkując z konkubiną.

Królowa Mumatz, żona muzułmańskiego władcy Szahdżahana, umiera w 1631 roku, wydając na świat swoje czternaste dziecko (ma wówczas dopiero 36 lat!). Prace przy budowie mauzoleum Tadż Mahal, w dzisiejszym stanie Uttar Pradesh, ruszają rok później. Wzięło w nich udział 20 tysięcy ludzi, a trwały 22 lata. Liczbę lat symbolizuje brama, która ma 4 wieże i 22 kopuły. Tadż Mahal jest posadowione na prostokątnej, marmurowej podstawie, której każdy kąt zamyka wysoki, strzelisty minaret. Jego forma do dziś się nie zmieniła.

Współcześni historycy podważają jednak tradycyjną wersję o romantycznej miłości królewskiej pary. Słynny indyjski grobowiec jest ich zdaniem przejawem megalomanii i niebotycznej próżności jego twórcy. Odnosi się to również do przeładowania symboliką, na którą natkniecie się tu na każdym kroku. Cytaty na ścianach Tadż Mahal pochodzą z 14 sur (rozdziałów) Koranu i dotyczą Dni Sądu i rajskich rozkoszy.

Wejdź do mojego ogrodu!

Czytamy nad wejściem do mauzoleum, ale tu rajskim ogrodem staje się całe Tadż Mahal. Co więcej, z niedawno odkrytego diagramu rzutu architektonicznego wynika, że grobowiec miał stanowić replikę bożego tronu.

To dowód wielkiej pychy Szahdżahana- umieścić ciało żony wewnątrz raju i na tronie samego Boga.- zgadzają się indyjscy historycy.

Według legendy Szahdżahan po śmierci żony rozpoczął wznoszenie na przeciwległym brzegu rzeki Jamuny dla siebie lustrzanego odbicia grobowca swej małżonki, ale z czarnego marmuru. Rzeczywiście- całkiem niedawno archeolodzy odkryli ruiny, jednak uznaje się je za pozostałości ogrodów. prawdopodobnie to budowa mauzoleum królowej zrujnowała państwowy skarbiec i na własny nie starczyło już władcy pieniędzy. Ciało Szahdżahana rodzina złożyła więc w białym Tadż Mahal.
Mauzoleum jest zbudowane z marmuru pochodzącego z oddalonych o 300 km kamieniołomów.
Ozdobne intarsje wykonane są ze szlachetnych kamieni z całego świata- z Rosji, Persji, a nawet Chile.
Tadż Mahal wieńczy typowy islamski półksiężyc na wieży, uzupełniony przez hinduistyczny grot świętej kopii.

W krypcie spoczywają Mumtaz i Szahdżahan, twarzami zwróceni w kierunku Mekki.

Bramę wejściową Szahdżahan polecił wznieść z czerwonego piaskowca w dawnym stylu mongolskim.

czwartek, 4 sierpnia 2011

Histeria rosyjskich marynarzy niemal rozpętała wojnę

Połowa moich marynarzy musi się wszystkiego nauczyć, bo niczego nie wie. Druga połowa- bo wszystko zapomniała. Nawet gdyby coś pamiętali, i ta byłoby to przestarzałe- żali się pewien rosyjski oficer marynarki w 1904 r. Rosyjska flota bałtycka ma jeszcze większe problemy, niż można by podejrzewać. Jednak rozkaz cara Mikołaja II jest jasny...

Na początku XX w. tereny Mandżurii i Korei stają się kością niezgody między Rosją a Japonią. W lutym 1904 r. doskonała cesarska flota napada na Port Arthur, ówczesną rosyjską bazę na Dalekim Wschodzie. W następnych tygodniach dosłownie dziesiątkuje zaskoczoną carską flotyllę. Wyślijcie im na pomoc naszą flotę bałtycką!- decyduje Mikołaj II. Na jego rozkaz w październiku 1904 r. siły morskie zlokalizowane na Bałtyku wyruszają w podróż liczącą aż 29 tysięcy kilometrów-to wyprawa, która pokaże światu rosyjską słabość i niemal doprowadzi do wojny z Wielką Brytanią.

Japońskie torpedowce już patrolują Morze Północne. Wszędzie rozmieszczają miny- między niedoświadczonymi rosyjskimi marynarzami szerzy się panika. Żaden z nich nie zdaje sobie sprawy, że to czysta fikcja. (Myślę że dla współczesnego Amerykanina to jasne, że Morze Północne, jak sama nazwa wskazuje, oblewa od północy Japonię:)) Zarówno oficerowie, jak i szeregowi marynarze żyją w ciągłym stresie.
Żaden obcy statek nie ma prawa przeniknąć na nasze wody!- brzmi rozkaz dowódcy Z. P. Rożestwienskiego. Pierwszy incydent ma miejsce już u wybrzeży Danii. Kiedy nieznany statek zbliża się do floty, Rosjanie rozpoczynają niekontrolowany ostrzał. Obcy statek wycofuje się, nie ponosząc żadnych strat. Dopiero później wychodzi na jaw, że ów "intruz" miał dostarczyć rozkazy od cara i jednocześnie informację dla Rożestwienskiego o awansie.

Wieczorem 21 października 1904 r. statek transportowy Kamczatka, który zamyka rosyjski konwój, wysyła alarmującą wiadomość. Znajdujący się blisko szwedzki okręt uznaje za japoński torpedowiec. Rosjanie nie przypuszczają nawet, że kapitan Kamczatki jest kompletnie pijany. Narwy dalej są napięte...- Statki wroga na horyzoncie!- meldują pa chwili Rosjanie. Na ławicy, znanej jako Dogger Bank (ok. 100 km na wschód od wybrzeży Anglii), natrafiają na kilka nieznanych statków. Natychmiast otwierają ogień. Nawet nie podejrzewają, że to, co wzięli za japońskie torpedowce, to brytyjskie kutry rybackie. Pierwszy z nich, Crane, wkrótce idzie na dno. Wśród Rosjan panuje chaos. Niektórzy twierdzą nawet, że zostali storpedowani. Inni w zamieszaniu zaczynają strzelać do swoich! A co tam. Ostrzelany został np. sławny krążownik Aurora. Trzech martwych Brytyjczyków, dziesiątki rannych-to dość symboliczne straty w porównaniu z chaosem, jaki panował. Na szczęście dla Brytyjczyków rosyjska flota była w opłakanym stanie. Dowodem na to jest jeden z rosyjskich statków, który wystrzelił w sumie 500 pocisków, ale żaden nie trafił w cel.

To niewyobrażalne, żeby ktokolwiek mianujący się marynarzem przez 20 minut ostrzeliwał statki, nie upewniwszy się, czym właściwie jest jego cel- komentuje brytyjski dziennik "Times". Brytyjczycy są wściekli. na Wyspach mówi się o odwecie za Dogger Bank. Ludzie gromadzą się w symbolicznych miejscach i protestują przeciwko Rosji. Rosyjski wysłannik zostaje wygwizdany. Król Edward II jest zły do granic możliwości, ponieważ Mikołaj II wyraża jedynie ubolewanie zamiast złożyć wyjaśnienia. Sytuacja jest tym bardziej napięta, że w konflikcie rosyjsko-japońskim Brytyjczycy stoją po stronie Kraju Wschodzącego Słońca. Wśród pierwszych, którzy przesyłają kondolencje do Londynu, jest burmistrz Tokio.
Teraz rosyjską flotę na jej drodze przez kanał La Manche i Atlantyk śledzi Królewska Marynarka Wojenna, która tylko czeka na rozkaz ataku. Dyplomaci pracują w napięciu. ostatecznie car zgadza się na śledztwo, odwołanie winnych oficerów i wypłacenie wyższego odszkodowania brytyjskim rybakom. Tym razem konflikt zażegnano. Mimo to, rząd brytyjski odmówił przepuszczenia "bandy pijanych piratów" przez Kanał Sueski, przez co admirał Rożestwienski zmuszony był szlakiem Vasco da Gamy opłynąć Afrykę. Nieudolna flota swój koniec znalazła pod Cuszimą, ale to już całkiem inna historia.