poniedziałek, 13 grudnia 2010

Badanie Ameryki


Chiny... Znowu o nich wspominam... Hmm bardzo lubię ten kraj, choć dzieją się w nim rzeczy wszystkim nam wiadome... To kraj z bogatą, bardzo bogatą historią.

Współcześni historycy twierdzą, że chińscy podróżnicy przetarli szlak przez Ocean Spokojny do Ameryki Południowej i Środkowej jeszcze przed narodzeniem Chrystusa. Sądzą też, że Chińczycy mogli odwiedzać tamte rejony do IX wieku. I nie chodzi tu o zaledwie kilku łowców przygód- Chińczycy pływali na praktycznie niezatapialnych tratwach z drewna balsy, posługując się pomysłowym systemem wielu sterów, a niektóre z nich mogły pomieścić sto i więcej osób. Kiedy w XVI wieku hiszpańscy odkrywcy dotarli do Ameryki Południowej, Chińczycy nadal używali takich tratw.

Co jest dowodem na chińskie kontakty z Nowym Światem? Rzemieślnicy z kręgu peruwiańskiej kultury Chavin nagle, bez żadnych faz przejściowych, zaczęli wyrabiać brązowe posążki przedstawiające jaguary, zdumiewająco podobne do figurek tygrysów z czasów dynastii Shang- zwierzęta mają mają nawet na ogonach pierścienie, które nie występują u amerykańskich jaguarów ani pum, jedynie u azjatyckich tygrysów. Pewne żyjące w izolacji plemię z gór środkowego Meksyku nadal wytwarza tkaniny z kory, dokładnie w taki sam sposób jak starożytni Chińczycy- wedle bardzo skomplikowanego, niewiele zmienionego wzoru i za pomocą takich samych narzędzi. Istnieje wyraźne podobieństwo między znakami pisma chińskiego i znakami Majów, a także między skomplikowanymi kalendarzami Chińczyków i Majów.

Uważa się, że Zheng He (eunuch, jeden z największych admirałów chińskich) - a przynajmniej jakiś oddział jego wielkiej floty- okrążył przylądek Dobrej Nadziei i dotarł do wybrzeży Ameryki w 1421 roku, po czym korzystając ze sprzyjających wiatrów, opłynął przylądek Horn, by ostatecznie powrócić przez Pacyfik do Chin. To tylko przypuszczenia. Brak niezbitych dowodów, które by to potwierdziły.

W 2005 roku w pekińskiej księgarni znaleziono mapę z 1736 roku, przypuszczalnie kopię mapy z 1418 roku. Widnieją na niej obie Ameryki, Australia i Nowa Zelandia, nie znane wówczas Europejczykom. Na mapie nie pojawiła się ani wzmianka o Zheng He, ani o jego flocie skarbów, lecz stanowi ona pasjonujący ślad...

Może za parę lat będziemy się uczyć innej historii???

(Na zdjęciu porównanie statku z floty Zheng He- o którym jeszcze usłyszycie- i karaki "Santa Maria" Krzysztofa Kolumba)

piątek, 10 grudnia 2010

Prawdziwa afrykańska królowa

Królowa Zinga Mbandi, urodzona w XVII wieku w królestwie Ndongo w Afryce Środkowej, była naprawdę nadzwyczajną wojowniczką. Po własnoręcznym uśmierceniu kilku członków rodu została królową Ndongo. Niemal natychmiast zaatakowali ją Portugalczycy. Broniła się z pomocą wojsk złożonych zarówno z kobiet, jak i mężczyzn, lecz została pokonana. Pomaszerowała zatem do sąsiedniego królestwa Matamba, podbiła je i rozpoczęła osiemnastoletnią wojnę z Portugalczykami.

Co za babsko! Chciałoby się Wam walczyć osiemnaście lat? Cóż... kiedyś nie było innych "rozrywek"...

A wracając. Zingu nie walczyła sama, jej sprzymierzeńcami okazali się Holendrzy, którzy pomogli upamiętnić jej rządy. Jeden z kronikarzy napisał, że przyglądał się jej, gdy składała rytualną ofiarę z jeńca. Ubrana w męską odzież, tańczyła przed swoją ofiarą, uderzając w żelazny dzwon. Potem skoczyła na nieszczęśnika, uniosła ramię i wbiła mu miecz prosto w serce. Kiedy obcięła mu głowę, piła jego krew.

Zinga miała klasę. Utrzymywała harem złożony z pięćdziesięciu mężczyzn, aby zaspokajali jej potrzeby, a niektórym z nich kazała nosić damską odzież.

Portugalczycy nie byli w stanie pokonać jej w trakcie trzech niewielkich wojen w połowie pierwszego dziesięciolecia XVII wieku. Dopiero gdy schwytali jej ukochaną siostrę, zgodziła się zawrzeć pokój w zamian za jej wolność.

Zinga zmarła w wieku osiemdziesięciu jeden lat. Jej ostatnim życzeniem (które zaskoczyło dwór, ale zostało spełnione) było, by pochować ją w habicie katolickiej zakonnicy, z krzyżem i różańcem w dłoni.

niedziela, 5 grudnia 2010

Prosty sposób na...


... szkorbut. W przypadku tej choroby, która zabiła tysiące żeglarzy, zasmucające jest nie to, że łatwo go wyleczyć (spożywając rośliny lub owoce zawierające kwas askorbinowy, czyli witaminę C), lecz jak często wynajdywano na niego lekarstwo, aby następnie o nim zapomnieć.

W literaturze medycznej szkorbut został opisany po raz pierwszy w 1541 roku przez holenderskiego lekarza pracującego w Kolonii. Niesłusznie został uznany za chorobę zakaźną. Rok wcześniej francuski odkrywca Jacques Cartier dowiedział się od Indian z Ameryki Północnej, jak wyleczyć tę dolegliwość za pomocą igieł pewnego rodzaju sosny, zawierających witaminę C.

W 1617 roku angielski lekarz okrętowy John Woodall opisał szkorbut, a jako lekarstwo proponował sok z cytryny- o czym powiadomił kompanię Wschodnioindyjską. Jego radę oczywiście zignorowano i zapomniano o niej.

W 1747 roku James Lind, oficer brytyjskiej marynarki królewskiej, nakłaniał przełożonych, by wydawali marynarzom pokaźną ilość soku z limonek (stąd określenie Anglików słowem "Limeys", czyli "amatorzy soku z cytryny"), lecz wdrożenie tego pomysłu zajęło powolnej admiralicji brytyjskiej aż czterdzieści jeden lat.

Raz za razem odkrywano lekarstwo, a potem o nim zapominano. Być może zwykła zielenina lub kawałek świeżego owocu wydawały się zbyt prostym lekarstwem na ową śmiertelną, przerażającą chorobę...

czwartek, 2 grudnia 2010

Czerwona flaga na Reichstagu


Wprowadzam Was w świat Historii...

Do opowieści o Rabbanie powrócę niebawem. Chciałem tym rozpocząć wątek podróży, podróży przez Historię właśnie...

Zapytacie: Dlaczego tak długo nie pisałeś?
Odpowiadam: Zbierałem mapy dla naszej ekspedycji, a raczej dla Waszej, bo ja historie, które opisuję, już znam.

Dzisiaj temat jakże bliski mojemu sercu, temat II wojny światowej, temat obiecywany mojemu koledze Łukaszowi. Tak, o tego nałogowca komputerowego mi chodzi;)

Zdjęcie bardzo znane. Z pewnością każdemu z graczy fpsów przychodzi na myśl nieśmiertelna, pierwsza część serii Call of Duty, a dokładniej scena końcowa, w której obok naszego bohatera- Woronina staje Towarzysz machający czerwoną flagą...

Jestem ciekaw czy ktoś z graczy wie, że zdjęcie symbolizujące upadek Trzeciej Rzeszy i spontaniczną radość Armii Czerwonej, było tylko zręczną inscenizacją.

Musi skądś wziąć czerwoną flagę- dla Jewgienija Chałdieja stało się to jasne w chwili, gdy 30 kwietnia 1945 roku szef kazał mu ruszać w drogę. Już następnego dnia, 1 maja, 28 letni fotograf TASS* miał lecieć do Berlina. Moskiewska agencja prasowa potrzebowała aktualnych zdjęć z końcowej walki o stolicę Rzeszy. Ostateczny triumf Armii Czerwonej był tuż-tuż. Berlińska metropolia, w której wciąż żył milion ludności cywilnej, zamieniła się w pole bitwy. Czerwonoarmiści zajmowali ulicę za ulicą, dzielnicę za dzielnicą- teraz dotarli do centrum miasta i piechota 150 Dywizji Strzelców już gotowała się do szturmu na ogromny, wolno stojący gmach Reichstagu. Pokonanie Niemiec Hitlera było kwestią godzin, a zdjęcia Chałdieja miały wieścić o tym wielkim, wysoko okupionym zwycięstwie.

Chałdiej wiedział, że nie może wrócić do Moskwy z migawkami robionymi na gorąco. Potrzebne były triumfalne obrazy o wadze symbolu, starannie wyreżyserowane- a czerwona flaga należała do rytuału. Była nie tylko flagą państwową, ale także czerwonym sztandarem rewolucji proletariackiej, którą Sowieci chcieli uszczęśliwić narody świata. Profesjonalista Chałdiej niczego nie zostawił przypadkowi. Wieczorem w przeddzień wyjazdu z Moskwy przekonał szefa kantyny w TASS, by mu wypożyczył kilka czerwonych obrusów, i tak używanych w jadalni podczas konferencji. Jeszcze tej samej nocy zaniósł je swojemu wujowi, krawcowi Izraelowi Izraeliczowi Czejicerowi. Obaj siedzieli do rana, naszywając na każdy z nich sierp, młot i pięcioramienną gwiazdę.

Czerwone flagi od czterech lat towarzyszyły Chałdiejowi, który jako fotograf TASS, swoim aparatem robił zdjęcia w Kerczu, Sewastopolu, Budapeszcie, Belgradzie i Wiedniu- tam gdzie Armia Czerwona zdobywała jakieś miasto. Czuł, że musi spełniać swój propagandowy obowiązek.

Pierwszego maja przybył do Berlina i od razu wziął się do pracy, ale ani lotnisko Tempelhof ani Brama Brandenburska nie ilustrowały wspaniałego zwycięstwa. Wreszcie o 8 rano stanął przed dymiącym gmachem Reichstagu, podszedł do niego żołnierz i powiedział "Lejtnant, chodźmy na szczyt zrobić zdjęcie" a on odparł "Po to tutaj jestem".

Pierwsze ujęcia z kopuły nie podobały się naszemu bohaterowi, bo pokazywały zbyt mało miasta (zdjęcie, które pokazuję jest ucięte i widać tylko ulicę, ale to jedyne ukazujące drobny szkopuł). Chałdiej wspomina, że znalazł w końcu punkt i rozkazał "Chłopcy, ustawcie się w tym a tym miejscu". Jeden z żołnierzy, wziął czerwoną flagę, wdrapał się na główny gzyms wschodniej elewacji Reichstagu i zaczął powiewać sztandarem na tle płonących, berlińskich ruin (w oddali było widać Bramę Brandenburską). Chałdiej zużył cały film, wreszcie miał swoje zdjęcia!

A teraz drobny feler na zdjęciu. Żołnierz podtrzymujący ma dwa zegarki! Ale to politycznie niepoprawne! Zwycięski radziecki żołnierz nie może być uwieczniony jako "łowca zegarków"!

Co należy zrobić? Co Wy byście zrobili?

Oczywiście dokonali retuszu! Tak! To było możliwe w tamtych czasach:)

Usunięto zegarek na prawej ręce i dopiero w takiej formie zdjęcie otrzymało błogosławieństwo i mogło obiec cały świat.

2 maja trzej sierżanci Meliton Kontarija, Michaił Jegorow i niejaki Samsonow nie mogli o tym jeszcze wiedzieć. Cała trójka czuła się dumna, że w imieniu wszystkich czerwonoarmistów mogła otrzymać taki zaszczyt. Niedługo po tym wydarzeniu Stalin mianował ich "Bohaterami Związku Radzieckiego", obsypano ich honorami i zaszczytami. Ach, jakie to piękne;)

Ale czy ci trzej żołnierze byli wśród pierwszych, którzy Reichstag zdobywali?
To pozostaje kwestią sporną.

Oficjalna radziecka historiografia od 1945 roku konsekwentnie budowała legendę wokół tych trzech osób i ich "wielkiej chwili"- ta historia była za dobra, kogo więc obchodziło, ile w niej jest prawdy? Ważniejszy od faktów był efekt propagandowy. Po latach pułkownik Zinczenko, dowódca pułku szturmującego Reichstag, opowiadał o zaciętych walkach o ten budynek i o zawieszeniu o 20.50 sztandaru zwycięstwa 30 kwietnia. Wtórował mu w tym Meliton Kantarija. To było kłamstwo. Cokolwiek się w tamtych dramatycznych godzinach wydarzyło- pewne jest, że gdy dookoła jeszcze strzelano i zabijano, żadnego fotografa nie było w pobliżu. Nikt w ciemnościach nie utrwalił tego, że na Reichstagu powiewa czerwona flaga.

Niemieccy świadkowie potwierdzają, że 30 kwietnia radzieccy żołnierze wtargnęli do budynku i 1 maja zajmowali zaledwie kilka pięter. Tego dnia uczcili też największe święto ruchu robotniczego, nie zdając sobie sprawy, że czeka ich jeszcze krwawa walka. Niemieccy żołnierze wspominali, że odepchnęli Rosjan i "zrobiło się spokojniej" , dopiero o północy walońscy esesmani i członkowie Volkssturmu wycofali się kanałami. O siódmej rano 2 maja Reichstag zajęli Sowieci.

Niestety od 1945 roku upowszechniano bardziej heroiczną wersję Zinczenki i Kantariji. Zdobycie Reichstagu to jeden z najczęściej opisywanych szczegółów w radzieckiej historiografii wojennej, która je wykreowała na końcowy punkt II wojny światowej i konsekwentnie gloryfikowała. Szturm na Reichstag znalazł się wkrótce w standardowym repertuarze komunistycznych mitów historycznych. W jaką tradycję wpisano to wydarzenie, wynika z apelu, z jakim oficer polityczny podobno zwrócił się wówczas do atakujących żołnierzy: "Tam przed wami jest Reichstag. A przede mną był wtedy, 24 października 1917 roku, Pałac Zimowy, jeszcze większy, tak, jeszcze piękniejszy. Nie mieliśmy wątpliwości, wszyscy wiedzieli, że Pałac Zimowy musi być nasz, tak jak i wy teraz nie macie wątpliwości...".

Mit Reichstagu jeszcze dziś jest pielęgnowany w moskiewskim Muzeum Armii, gdzie czerwoną flagę traktuje się jak relikwię. W 75. urodziny Lenina, 2 kwietnia 1945 roku została nadana150 Dywizji Strzelców i uchodzi za "sztandar zwycięstwa narodu radzieckiego nad ciemnymi siłami faszyzmu". Z własnoręcznie uszytą płachtą Chałdieja nie ma nic wspólnego, a czy jest tą samą, którą pierwszy oddział szturmowy poniósł na Reichstag- to zdradził, po rozpadzie ZSRR , sam Meliton Kantarija: "Jeśli myślisz, że to ona, moja czerwona flaga, to wprawdzie nie jesteś w błędzie, ale właściwie się mylisz". W istocie, prawdziwa czerwona flaga znajduje się w piwnicy muzeum.

Jedno jest pewne, jak to że to piszę. Szturm na gmach był rzeczywiście jednym z ostatnich, większych bojowych działań w Berlinie, a zajęcie stolicy definitywnie przypieczętowało upadek Hitlera i jego Wehrmachtu.

Pozostaje już ostatnie pytanie: Dlaczego wybrano Reichstag? Piękne widoki? Chyba nie:) I tak wszystko wokół się paliło:) A kilkaset metrów dalej na południe, w bunkrze pod Kancelarią Rzeszy, znajdował się prawdziwy ośrodek nazistowskiej władzy. Przecież tam Hitler przez kilka tygodni próbował dzięki swoim armiom-widmom odwrócić kartę historii. Tam popełnił samobójstwo (czy na pewno?). Jednak Sowieci nic o bunkrze nie wiedzieli.

Reichstag, dlatego że to stąd w 1933 roku faszyści na oczach całego świata rozpoczęli krwawą kampanię przeciwko komunizmowi. Tam narodził się nazistowski terror, prześladujący niemieckich Towarzyszy, obwinianych za pożar Reichstagu w tym samym roku. Ściśle rzecz biorąc, gmach, na którym radzieccy żołnierze 2 maja 1945 roku powiewali czerwoną flagą, był dawno zbezczeszczonym symbolem demokracji niemieckiej. Po pożarze sala plenarna byłą całkowicie wypalona, a posłowie przytakujący tylko Hitlerowi obradowali w stojącej naprzeciwko Operze Krolla. Sam gmach był w dobrym stanie, oprócz wspomnianej sali oczywiście. Do 1939 roku znajdowała się tam biblioteka poselska, a kolejną część zajmowało Archiwum Centralne Medycyny Wojskowej (przetrzymywano tam 14 milionów kart rannych żołnierzy). Nadawał się więc na symbol stanu Rzeszy Niemieckiej, ale w żadnym razie nie był symbolem narodowosocjalistycznej potęgi.

Ale 2 maja 1945 Malitonowi Kantariji, Michaiłowi Jegorowowi, Samsonowi i fotografowi Jewigieniowi Chałdiejowi niezbyt to przeszkadzało. Nie martwili się o historyczne detale i o to, jakim kultem władza radziecka otoczy ich samych i czerwoną flagę oczywiście. Swoją fotografią Chałdiej powiedział wszystko, co było do powiedzenia o tej wojnie. Dla niego, rosyjskiego Żyda, którego matka straciła życie w 1917 w pogromie, a ojciec i trzy siostry zostali zamordowani w Doniecku przez Niemców, zdjęcie "czerwonej flagi na Reichstagu" miało jeszcze inne znaczenie. Było symbolem jego osobistego triumfu. Hitlerowi nie przyszłoby do głowy, że jeden Żyd uszyje flagę, a inny zatknie ją na Reichstagu!

Takie są losy jednego z najbardziej znanych zdjęć z flagą podczas II wojny światowej. Dla niecierpliwych powiem, że drugie to nieśmiertelni żołnierze amerykańscy zatykający "sztandar chwały" na innym końcu świata- na Iwo Jimie.



*Centralna Agencja Prasowa ZSRR

czwartek, 25 listopada 2010

Nigdy nie wiesz co Cię w życiu spotka

Kilka godzin temu kolega o przepięknej ksywie Borys powiedział mi, że zbyt mało napisałem o Marco Polo. To fakt, jednak nie Marco chciałem poświęcić cenne miejsce na mym blogu.

Jest ktoś inny o kim Ciocia Wikipedia chyba nie wspomina:( Ktoś zwany podróżnikiem. Podróżnikiem, który przewędrował dalekie i niebezpieczne trasy wiodące przez góry, pustynie i morza, a na swojej drodze napotkał nieznane i egzotyczne kultury, był oczywiście nie Marco Polo. Zostawił po sobie manuskrypt opisujący nie tylko przygody, ale i tajną misję, której się podjął- a która w razie powodzenia mogła zmienić układ sił światowych mocarstw w przyszłych stuleciach...

Dlaczego więc nie mówi się o owej postaci? Dlaczego nie ma go w podręcznikach do historii? Dlaczego ktoś o nim zapomniał? Dlaczego misja się nie udała? Dlaczego...? Takich pytań jest wiele... Myślę że dzięki tej biografii dowiecie się czegoś co zmieni Wasz pogląd na historię...

Zaczynam, więc cykl dłuższych postów.

A dlaczego od postaci wędrowca?

Chyba już wiecie, nie?

Pochodzący z ludu Ongiratów Rabban Sauma, bo przecież o nim mowa, urodził się w 1225 roku jako Bar Sauma ("Rabban" oznacza "mistrza" i stanowi honorowy tytuł, który mu później nadano) we wschodnich Chinach rządzonych przez tego samego Kubilaja, którego rzekomym szpiegiem był Marco Polo. Wracając, Sauma urodził się niedaleko stolicy. Był dzieckiem nestorianów*. Do chwili narodzin Saumy wielu Mongołów porzuciło wiarę w szamanów i leśne duchy i przyłączyli się do Kościoła nestoriańskiego. Byli bardziej tolerancyjni niż katolicy i muzułmanie- stąd duże powodzenie sekty.

Religia pociągała Bar Saumę do tego stopnia, że wbrew rodzicom postanowił zostać mnichem nestoriańskim. Był jedynakiem, przed jego narodzinami rodzice poświęcili dużo czasu na modlitwę i posty (jego imię oznacza "syn postu"). Przez kilka lat Sauma odwlekał decyzję, lecz w 1248 roku rozdał całe mienie i wstąpił do klasztoru. W 1255 przeniósł się w oddalone o około 50km góry Fang, gdzie został pustelnikiem, słynącym z pobożności i dobroci, a także z pragnieniem, by resztę swoich dni spędzić na samotnej kontemplacji cudów i misterium Boga. Zbliżamy się do śmierci Saumy...

... ale, ale nie tak prędko, bo bym musiał już kończyć... Los zgotował mu całkiem coś innego... :)

Pewnego dnia przybył do niego piętnastoletni chłopak o imieniu Marcus. W dwa tygodnie przebył góry, aby dotrzeć do Saumy i prosić o to, aby został jego duchowym przewodnikiem. Mimo początkowych oporów, pustelnik widząc pobożność i wytrwałość chłopca ustąpił. Po trzech latach Marcus został mnichem. Mnichem innym niż Sauma, mnichem ciekawym świata. Namawiał Saumę, by udali się razem do Jerozolimy. W 1278 roku- mniej więcej wtedy kiedy Marco Polo dotarł do Chin- przekonał przełożonego do podróży.

Nikt w ówczesnym świecie nie przebył jednak drogi kupieckiej zwanej Jedwabnym Szlakiem, handlarze ze Wschodu i Zachodu spotykali się w połowie drogi. Po najeździe Mongołów na Europę Wschodnią Europejczyków zaciekawiły barbarzyńskie ludy i miejsca, z których przybywali. Papież Innocenty IV (pontyfikat od 1243-1254) chciał nawiązać pokojowe stosunki z wnukiem Czyngis- chana, Gujukiem przez pośrednictwo księdza Jana di Plano Carpini i nawrócić ich na chrześcijaństwo, lecz ten przywiózł z powrotem tylko list z groźbą kolejnego najazdu. Nie udało się to też królowi Francji Ludwikowi IX Świętemu.

Ciekawe, że Sauma, człowiek ze skłonnością do medytacji zechciał przez wędrówkę dać wyraz swojej wierze. Trzeba było być dzielnym, wytrzymałym i bystrym oraz bez reszty rozmiłować się w pomyśle. Aby pojąć imponujący charakter tej wędrówki, musicie Moi Mili, wyobrazić sobie pieszą lub konną podróż przez Stany Zjednoczone w okresie niepokojów społecznych i bandytyzmu, wtedy kiedy większość ludzi rzadko oddalała się o 30 kilometrów od domu...

Na dzisiaj to tyle o człowieku, który mógł zmienić bieg historii...


*nestorianie- dominujący odłam chrześcijaństwa, a raczej sekta w Chinach i Persji, Kościoły rzymski i bizantyjski uważały nestorian za herezję; sekta wzięła nazwę od Nestoriusza, biskupa Konstantynopola, uważającego, że w ciele Jezusa istniały dwie odrębne osoby- ludzka i boska, Maria zaś była matką tylko "ludzkiej" Jego części; herezję potępiono w 431 roku podczas soboru efeskiego, ponieważ Kościół katolicki utrzymuje, że boska i ludzka natura Chrystusa stanowią jedność, a Maria jest Matką Boga; po wygnaniu z Rzymu i Konstantynopola osiedlili się na Bliskim Wschodzie i w Azji Środkowej

środa, 24 listopada 2010

Mit sławnego podróżnika?

Prawda jest taka: o czymś się wie a o czymś innym nie.

Wielu z Was z pewnością zna sporo wydarzeń, znanych wydarzeń, hmmm nawet przełomowych wydarzeń w dziejach epoki... Ale czy wydarzenia te rzeczywiście miały miejsce?
Dzisiaj nawet trudno powiedzieć, czy coś co miało miejsce 100 lat temu, zdarzyło się. Jednak wiem na pewno, że wiele sytuacji nie uzyskało rozgłosu, a były o wiele ważniejsze niż te, o których świat wie.

Tym razem poruszę znany temat.

Na początku, znów muszę powiedzieć, że dziecko w wieku ośmiu lat słyszało to nazwisko.

Polo.
Marco Polo.

To jeden z największych wędrowców epoki, w której przyszło mu żyć. Czy na pewno?

Część historyków twierdzi, że nie był on wcale tym, za kogo się podawał. Ojciec Marco Polo, Niccolo, oraz jego wuj Maffeo, byli kupcami weneckimi i pierwszymi z rodu, którzy z placówki handlowej na Krymie podróżowali do Chin. W latach sześćdziesiątych XIII wieku przybyli na dwór wielkiego chana w Dadu. Kubilaj, bo tak miał na imię ów władca, przyjął ich i odesłał jako emisariuszy do Europy, prosząc o sprowadzenie chrześcijan, którzy nawracaliby jego poddanych ( w rzeczywistości cel był inny, chana interesowało sprowadzenie wykształconych ludzi, aby pomogli mu władać imperium). Kiedy w 1275 roku wysłannicy wrócili do Dadu*, przywiedli ze sobą młodego Marco, który spędził tam siedemnaście lat.

Po powrocie do Wenecji około 1295 roku Marco Polo wywołał sensację, publikując relację ze swych podróży, Il Milione. Był oczywiście w Chinach, lecz dyskusyjne jest, na ile je zwiedził-mimo swoich szczegółowych obserwacji nie opisał podstawowych chińskich zwyczajów, na przykład krępowania stóp czy picia herbaty, ani nie wspomniał o fenomenach takich jak Chiński Mur. Podróżnik twierdził także, że służył jako specjalny wysłannik chana Kubilaja, lecz chińskie zapiski z owych czasów (które prowadzono z najwyższą dokładnością) nie wspominają o tym. Wpływ Marco Polo był jednak dalekosiężny-jego opisy bogactw Dalekiego Wschodu natchnęły przyszłych odkrywców, między innymi Krzysztofa Kolumba.


*Dadu- dzisiejszy Pekin, w mieście tym urodził się niesławny podróżnik, którego historii nie będę tutaj opisywał...

niedziela, 21 listopada 2010

Cudowna ucieczka

Gdyby przyznawano nagrodę za szybki namysł w obliczu śmierci, trafiłaby ona do niejakiego Davida Rousseau z Kentucky, filibustiera*, który na swoje nieszczęście przyłączył się do inwazji Narcisco Lopeza na Kubę w 1851 roku. Znalazł się wśród pięćdziesięciu jeden mężczyzn schwytanych przez Hiszpanów. Skazańcom dano pół godziny na napisanie listów pożegnalnych przed egzekucją, Rousseau nie miał jednak nikogo bliskiego, do kogo chciałby napisać. Nie mając nic do stracenia, wpadł na natchniony pomysł.
Pewien, że Hiszpanie przeczytają korespondencję skazańców, udał, że amerykański sekretarz stanu Daniel Webster jest jego bliskim przyjacielem.

List zaczął od słów: "Dan, stary przyjacielu, nie spodziewałbyś się pod koniec tej ostatniej miłej wizyty, że zostanę zamknięty w piekielnym lochu, w którym układam niniejszy list. Gdybyś tylko mógł posłać hiszpańskiemu ministrowi skrzynkę tej Twojej bardzo starej madery i powiadomić go o głupich tarapatach w jakich się znalazłem".

Co zdumiewające, Hiszpanie przeczytali list i doszli do wniosku, że mądrzej będzie nie zabijać Rousseau, skoro ma tak potężnych znajomych. Wszyscy schwytani z nim Amerykanie zostali straceni, lecz jego oszczędzono i posłano do hiszpańskich kopalni srebra w Maroku. Po dwóch latach wypuszczono go i powrócił do Ameryki, gdzie podczas wojny secesyjnej służył jako porucznik w pułku Kentucky.


*filibustier- to charakterystyczny amerykański termin, który jak wszystko, co amerykańskie, wywodzi się skądinąd; słowo pochodzi od hiszpańskiego filibustero, po raz pierwszy użytego w XVIII wieku na określenie piratów łupiących hiszpańskie Indie Zachodnie; później zaczęło oznaczać "sabotażystę"- w Kongresie USA "filibustieryzmem" określa się grę na zwłokę, którą posługują się partie mniejszościowe, aby nie dopuścić do uchwalenia jakiejś ustawy

O filibustierach napiszę więcej w najbliższym czasie:)

sobota, 20 listopada 2010

Coś krótkiego na start...

Już za pięć dni święto pluszowego misia- zabawki, która pobiła klocki Lego i Tamagothi. Kilka słów z jej historii dzisiaj napiszę.

Teddy bear
czyli po polsku pluszowy miś. Kto nie zna tego słowa? Każde dziecko, uczące się w przedszkolu angielskiego, je zna to oczywiste jak to, że Stalin umarł, a może jednak nie? Wróćmy jednak do słowa teddy bear...

Czy wiecie skąd to teddy?

Przecież pluszowy w języku, którym włada 1/6 świta to plush.

Już wyjaśniam.

Teddy to zdrobnienie imienia Theodore. Przypomnę Wam że 26. prezydentem Stanów Zjednoczonych Ameryki (w skrócie USA) był Theodore Roosevelt i to właśnie od jego imienia pluszowego misia nazwano teddy bear.

Zapytacie "dlaczego"?

Już odpowiadam.

Otóż w listopadowym numerze gazety "Evening Star" z 1902 roku pojawił się komiks opowiadający historię, jak zapalony myśliwy (Theodore Roosevelt) nie dopuścił do zastrzelenia małego niedźwiadka. Komiks przeczytał przedsiębiorca z Brooklynu, cukiernik Morris Michton i postanowił handlowo wykorzystać zdrobniałe imię Roosevelta. Prezydent zgodził się i od tej pory słowo teddy bear pojawiało się na każdym pudełku z misiem w środku.

Start...

Witam. Postanowiłem zacząć pisać własnego bloga, a raczej poić Was dawkami różnych informacji, ciekawostek ze świata historii i nie tylko:) Otóż ab urbe condita minęło kilka ładnych setek lat to i informacji na blogu, o ile będzie mi się chciało pisać, powinno być dużo:)