piątek, 26 sierpnia 2011

Fanta i naziści

Scena rozgrywa się na pustyni w Nevadzie. Grupka młodych ludzi pokłada się w talerzu ogromnej anteny satelitarnej do odbioru ewentualnych sygnałów z głębi kosmosu. Wszyscy są w doskonałych humorach i podają sobie z rąk do rąk butelkę fanty. Niektórzy upijają łyk i ze śmiechem wydają z siebie beknięcie, które brzmi jak metaliczne "halooo..."- właśnie tak, jak ziemianie wyobrażają sobie "halo" kosmity. Badacze przestrzeni kosmicznej w centrum kontroli nie posiadają się z podniecenia. "Pierwsze halo z kosmosu"- wołają uradowani. Podczas gdy naiwni naukowcy myślą, że w końcu otrzymali przesłanie z jakiegoś odległego świata, młodzi ludzie cieszą się z udanego żartu- niewinny spot reklamowy z początku XXI wieku. (Dla ciekawskich: http://www.youtube.com/watch?v=OOP-FQLf0Cs)

No i co takiego? Spotów reklamowych jest wiele, gazowanych napojów owocowych á la fanta też. A jednak fanta kryje w sobie tajemnicę znaną tylko nielicznym. Dzieje powstania tej lemoniady są tak ciekawe jak fascynująca powieść. I związane z historią :) Ujmując rzecz w skrócie, można nawet powiedzieć, że gdyby nie II wojna światowa, fanty by nie było. Ale po kolei...

Było to latem 1940 roku, pod koniec pierwszego roku wojny. Polska od dawna okupowana, Francja pokonana, a Brytyjski Korpus Ekspedycyjny przepędzony z kontynentu. Nazistowskie Niemcy triumfowały. Przeciwnicy musieli się ugiąć. "Zmieciemy wrogów!"- obiecał chełpliwie führer narodowi. I wyglądało na to, że dotrzyma słowa. Jego zbrodnicze gry wojenne, którymi zmusił świat do drugiej wielkiej wojny, zdawały się sprawdzać. Początkowe sukcesy wojskowo-strategiczne robiły wrażenie i liczba zwolenników Hitlera wciąż rosła. Większość Niemców pokładała zaufanie w "największym strategu wszech czasów" i jego posunięciach. A ci, którzy mu nie ufali, nie mieli odwagi powiedzieć słowa. Kto się głośno sprzeciwiał, ryzykował głowę. A zresztą- ogół był o tym przekonany- wszystko przecież idzie jak po maśle, czyż nie?

Niewielu Niemców w okresie powszechnej euforii latem 1940 roku zachowało trzeźwość myślenia. Należał do nich Max Keith, od 1937 roku szef niemieckiej spółki Coca-Cola GmbH w Essen. Jeszcze nie można było przewidzieć, czy Stany Zjednoczone przystąpią do wojny, ale wykluczyć- też nie. Niemcy lubili zamorską brązową lemoniadę i Max Keith nie musiał się martwić o zbyt. Ale był nie tylko menedżerem i zręcznym przedsiębiorcą obdarzonym talentem organizacyjnym, lecz także umiał analizować i przewidywać rozwój wydarzeń politycznych. Wiedział, że w razie wojny między Niemcami a USA centrala firmy w Atlancie w amerykańskim stanie Georgia natychmiast wstrzyma dostawy koncentratu coca-coli. A bez tego syropu coli nie będzie. Receptura słodkiej, brązowej masy znajdowała się dobrze zabezpieczona w skarbcu i w głowach dwóch nieprzekupnych ekspertów od smaku w centrali Coca-Coli. Skład tego ekstraktu od czasu jego wynalezienia przez aptekarza dr. Johna Stitha Pembertona z Atlanty w 1886 roku uchodził za jedną z najlepiej strzeżonych tajemnic gospodarczych.

Keith, urodzony 23 sierpnia 1903 roku w Düsseldorfie, dostrzegł niebezpieczeństwo, jakie dla jego przedsiębiorstwa oznaczała wojna zaczepna Hitlera. Polecił swojemu głównemu chemikowi, dr. Scheteligowi, opracowanie receptury napoju, który w razie konieczności mógłby zastąpić popularną colę. Najważniejsze, żeby produkcję erzacu coli można było prowadzić także w warunkach wojennych. Zrozumiałe, że poszukiwacze podstawowego składnika nowego napoju orzeźwiającego kierowali się dostępnością produktów. Im dłużej potrwa wojna, tym trudniej będzie o odpowiednie dodatki. Chodziło więc o to, by wybrać takie ingrediencje, które będą do pozyskania nawet w czasach prawdziwego niedostatku. Po kilku seriach doświadczeń dr Schetelig i jego współpracownicy zdecydowali się na następującą recepturę: serwatka, produkt mleczny o kwaśnym smaku, pozostający przy wyrobie serów, wzbogacona sacharyną i mieszana z resztkami owoców z produkcji soku jabłkowego i pomarańczowego. "Był to produkt z resztek resztek"- powie później o nowo wynalezionej "lemoniadzie" Max Keith. Smak miała ta mikstura lekko cierpki, ale za to z całą pewnością nie do porównania z niczym innym i beż wątpienia zasługiwała na status wyjątkowej. Erzac coli już był, ale jak go nazwać? Keithowi nie przychodziła do głowy żadna marka, zwołał więc w rozlewni coca-coli w Essen zebranie załogi. Walter Zimmermann, ówczesny grafik firmy, dobrze to pamięta: "Pracownicy rzucili około 20 propozycji, między innymi "Quirl" (Wiercipięta), "Durstlöscher" (Ugaszacz pragnienia), a także "Phantastisch" (Fantastyczna)". Za naprawdę fantastyczną jednak żadnej z tych propozycji Keith nie uznał. Dopiero gdy jeden z pracowników handlu zagranicznego, nazwiskiem Knipp, skrócił "Phantastisch" do "Phanta" czy "Fanta", nazwa się znalazła. Jesienią 1940 roku, w okresie zmasowanych nalotów na Anglię, produkt pojawił się na rynku.

Zrazu powodzenie miał umiarkowane. Niemcy nadal gasili pragnienie piwem, wodą mineralną, zieloną i czerwoną lemoniadą gazowaną oraz przez jakiś czas jeszcze coca-colą. Ten markowy artykuł został wprowadzony w Niemczech już w 1929 roku. Ray Rivington Powers, Amerykanin z Atlanty, podpisał z działem zagranicznym Coca-Coli standardową umowę licencyjną na rozlewanie produktu w Niemczech. Najbardziej popularny napój orzeźwiający Stanów Zjednoczonych chciał zaproponować niemieckim konsumentom. Snuł wielkie plany, wyobrażał sobie, że będzie sprzedawał coca-colę w kantynach Kruppa, Thyssena i Stinnesa w Essen, metropolii Zagłębia Ruhry. A potem także w Hanowerze, Westfalii, Hesji-Nassau, księstwie Hohenzollern, Badenii, Wirtembergii i na Obszarze Saary. Powers oceniał potencjalny niemiecki rynek na 23 miliony spragnionych klientów. Szacunki zaimponowały centrali w Atlancie. Rozszerzyła umowę z Powersem: został szefem centrali Coca-Coli na całe Niemcy. Ale Powers wymarzył sobie więcej, niż potrafił zrobić. Jego kapitał początkowy wynosił kilka tysięcy dolarów, pożyczonych od żony i jednego z niemieckich wspólników. Rozlewnia składała się z napędzanego ręcznie urządzenia i wozu konnego. W sezonie letnim 1929 roku, kiedy spodziewał się pierwszych wysokich obrotów, sprzedawał zaledwie dziesięć skrzynek na tydzień. Powers zawsze chciał osobiście dokonywać rozlewu, pozostawało mu więc niewiele czasu na zabieganie o klientów. Poza tym nie umiał znaleźć sposobu na chłodzenie coli. Właściciele kawiarń, restauracji i pijalni w Essen wprawdzie przyjmowali czasem jego skrzynki na próbę, ale podawali napój nieschłodzony- dla każdego amatora coli grzech śmiertelny. Jedyną możliwością było chłodzenie coli u miejscowych browarników, ci jednak nie byli zainteresowani promowaniem amerykańskiego napoju orzeźwiającego. Powers raz po raz zgłaszał się do szefa koncernu w Atlancie, Roberta Woodruffa, i żebrał o kredyty. Ale dopiero gdy nowym menedżerem na Europę Woodruff mianował operatywnego Gene' a Kelly' ego, obroty także w Niemczech wyraźnie wzrosły. Kelly bardziej efektywnie zorganizował zakład, uporządkował niemrawy interes Powersa i wprowadził nowe koncepcje. Wymyślił "torbę westchnień"- jak ją nazwali udręczeni komiwojażerowie coli, uginający się pod jej ciężarem. Był to pojemnik z zewnątrz obciągnięty skórą, a wewnątrz wybity blachą falistą. Mieściło się w nim sześć butelek chłodzonej lodem coli, którą można było zimą prezentować właścicielom knajp i restauracji. Aby jeszcze zwiększyć siłę przekonywania swoich komiwojażerów, Kelly wyposażył ich w cały arsenał materiałów, poczynając od termometrów, przez otwieracze do butelek, pinezki, rozdrabniacze do lodu, skrobaczki do szyb i zdjęcia rozebranych dziewczyn aż po nalepki z ceną i na plakatach reklamowych kończąc. W marcu 1932 roku sprzedano w Essen już 4 tysiące skrzynek coli, obroty w Niemczech wzrosły do 60 tysięcy skrzynek.

Ale prawdziwy przełom nastąpił dopiero wtedy, gdy do przedsiębiorstwa dołączył w 1933 roku Max Keith. Jeszcze w tym samym roku sprzedaż wynosiła 100 tysięcy skrzynek, a trzy lata później, w roku letnich igrzysk olimpijskich, już ponad milion. Dzięki zręcznej reklamie Keith zdołał zamienić colę ze zwyczajnego napoju, którym mieli gasić pragnienie robotnicy, w napój, którym w czasie wolnym od pracy raczyli się wszyscy. Podczas igrzysk w Berlinie coca-cola była oficjalnym napojem orzeźwiającym dla sportowców i widzów. Aby nikt nie wpadł na myśl, że nazistowscy przywódcy mogliby zakwalifikować jako "nieniemiecką" i umieścić na liście do odstrzału, Keith już wcześniej zastosował zręczną strategię reklamową- wszystkie niemieckie gwiazdy sportowe lat 30. raz po raz piły na plakatach jego brązową lemoniadę. A popularni artyści rozrywkowi germańskiego pochodzenia propagowali napój w nowym środku masowego przekazu- radiu. Nawet szczególnie trudne rafy Keith umiał omijać tak, by nie potłuc swoich butelek. Za przeszkodę niemal nie do przezwyciężenia uchodziły niemieckie "przepisy Rzeszy w kwestii butelek". W myśl tej regulacji Coca-Cola musiałaby zrezygnować ze swojej standardowej butelki, słynnej na całym świecie. Ale Keith walczył. Zaalarmował Atlantę, Atlanta- rząd w Waszyngtonie, Waszyngton- ambasadora USA w Berlinie, ambasador USA- sekretarza stanu w rządzie Hitlera, Wilhelma Kepplera, a ten rozporządził, że... coca-colę wolno pić z całkowicie niemieckich butelek.

Nawet ataki swojego konkurenta Afri-Coli- że amerykańska lemoniada to przecież produkt żydowski, więc trzeba go wyeliminować- Keith potrafił skutecznie potrafił skutecznie odeprzeć, choć nie był członkiem NSDAP. Z chwilą wybuchu wojny między USA a Niemcami zakład miał być podporządkowany rządowi. W skład rady nadzorczej niemieckiej Coca-Cola Company mieli wejść wysocy rangą naziści. No właśnie... Mieli... Keith i adwokat jego firmy, dr Oppenhoff, zdołali jednak przekonać odpowiednie władze, żeby sprawy Coca-Coli pozostawiły wyłącznie im. W porównaniu z tym problemem kłopot z niemieckimi browarnikami był drobiazgiem. Ich sprzeciw wobec amerykańskiej lemoniady Keith przełamał, dopuszczając ich do udziału w interesie jako koncesjonariuszy- wielu pozostało nimi do dzisiaj. W chwili wybuchu wojny niemiecki szef koncernu dysponował 39 rozlewniami, a 10 następnych znajdowało się w budowie. Amerykański dziennikarz Mark Pendergast, który badał historię koncernu, doszedł do wniosku, że sukces Keitha był "możliwy tylko dzięki podstępowi, blefowi, zastraszaniu, lizusostwu, wykorzystywaniu wpływów, promowaniu sprzedaży i po prostu sile woli".

Ale także dzięki bojowemu nastawieniu i mądremu przewidywaniu. Świadczy o tym jego fantastyczna idea fanty. Już pół roku po wprowadzeniu owocowej lemoniady na rynek, począwszy od wiosny 1941 roku jej sprzedaż znacznie wzrosła. Keith postarał się także, by produkcja trunku została wyłączona spod reglamentacji cukru w wojennych Niemczech. Zamiast sacharyny można było dodawać prawdziwego cukru z buraków. Dzięki temu udało się chemikom znacznie poprawić smak fanty. Napój z resztek, dotychczas dość cierpki, wreszcie stał się słodszy. Gdy 11 grudnia tamtego roku Niemcy wypowiedziały wojnę USA, dostawy syropu coli natychmiast ustały. Zapasów wystarczyło wprawdzie jeszcze na kilka miesięcy, ale wiosną 1942 roku ostatnia butelka coli w Niemczech została zużyta. Przyszła pora na erzac: fantę. Keith całkowicie przestawił moce przerobowe rozlewni na nowy produkt. W 1943 roku, czwartym roku wojny, wyprodukowano ponad 3 miliony skrzynek fanty. Napój niemal zupełnie wypełnił lukę po coli. A smak miała fanta bardzo różny. Prawie każda butelka smakowała inaczej, w zależności od rodzaju, ilości i dostępności resztek owoców. Mimo to lemoniada cieszyła się wielką popularnością. "Fanta została dobrze przyjęta przez ludzi- wspomina Walter Zimmermann. -Było to coś słodkiego. A tego w tych wojennych czasach po prostu brakowało". Wiele gospodyń domowych używało fanty zamiast cukru i w charakterze przyprawy. Niektóre na bazie napoju robiły nawet posiłki. Zimmermann opowiada: "Moja żona często brała butelkę fanty i gotowała na niej owsiankę dla dzieci. I to im smakowało". Potrzeba byłą matką wynalazku.

Im dłużej trwała wojna, tym częściej również Max Keith musiał rozwijać całą pomysłowość. Na przykład wtedy, gdy mimo nawałnicy alianckich nalotów bombowych należało utrzymać produkcję niemieckich rozlewni. Sama fabryka w Essen była trzykrotnie niszczona i odbudowywana. Aby zabezpieczyć produkcję, Keith polecił z każdej rozlewni w Niemczech, a miał ich już 49, jedną maszynę do butelkowania wywieźć za miasto, na przykład do jakiegoś starego gospodarstwa chłopskiego czy mleczarni. Gdy wskutek bombardowania produkcja w głównym zakładzie ustawała, korzystano z urządzeń rezerwowych. W ten sposób sprzedaż fanty odbywała się bez większych przerw. Mimo kłopotów i trudności we własnym kraju Keith angażował się także poza jego granicami. Udało mu się podczas wojny sprzedawać fantę w innych krajach europejskich i zarejestrować znak firmowy.

Mimo że Keith wykazał jak największe zaangażowanie dla firmy w Atlancie, po zakończeniu wojny kierownictwo Coca-Coli odniosło się początkowo z rezerwą i nieufnie do swojego przedstawiciela w Niemczech. Rankiem 18 maja 1945 roku, 11 (10) dni po kapitulacji Rzeszy, Paul Bacon, pełnomocnik amerykańskiego kierownictwa koncernu, zjawił się na terenie fabryki coca-coli w Essen. Nie pozostał tu prawie kamień na kamieniu. Bacon stał pośród gruzów i bezradnie rozglądał się wokół. Ani Keitha, ani coli. Jego wzrok padł na zniszczone ościeże drzwi. Przytwierdzona do niego była kartka z odręczną informacją dla gościa, by zechciał udać się pod adres poza miastem. Bacon ruszył w drogę. Jego wojskowy zwierzchnik, podpułkownik Robert Mashburn, ostrzegł go, żeby nie rozmawiał z Keithem, a tym bardziej nie podał mu ręki. Odpowiednio chłodno wypadło więc spotkanie obu kolegów z Coca-Coli. Bacon powiadomił Keitha, że nie może on dłużej pełnić funkcji szefa, ponieważ jest Niemcem. Keith był głęboko urażony. Kilka dni później centrala wysłała do Niemiec wywiadowcę, aby zbadał, jak Keith zachowywał się w czasie wojny. Informacje dostarczone przez agenta całkowicie odciążyły niemieckiego menedżera coli i fanty. Bossowie firmy w Atlancie dowiedzieli się, że Max Keith był wszystkim, tylko nie nazistą; że dla dobra firmy ów ojciec czworga dzieci wprawdzie zręcznie układał się z władzą, ale nie dał się jej zawłaszczyć czy zdeprawować; że wynaleziony przez siebie erzac coli- fantę, mógł bez trudu produkować pod własną firmą i zatrzymywać zyski dla siebie, a wykazał w interesach absolutną lojalność wobec Coca-Cola Company; i co nie mniej ważne, że dzięki Maxowi Keith' owi przeżyło wielu pracowników firmy w krajach europejskich okupowanych przez nazistów. Dewizą Keitha nie było: "Niemcy ponad wszystko", lecz "Coca-Cola ponad wszystko".

Po otrzymaniu tych informacji kierownictwu koncernu było niezmiernie przykro. Szybko postarało się naprawić wyrządzoną krzywdę. Swojemu wiernemu namiestnikowi powierzyło w okresie okupacji cywilny zarząd rozlewni coca-coli w Niemczech- łącznie z fantą. Keith znów sprawował dawną funkcję i otrzymał dodatkowe zadania: w połowie lat 50. został powołany do Brukseli i przejął dystrybucję coca-coli na obszarze od Sahary po Przylądek Północny i od zachodniego skrawka Irlandii po Iran. Później wrócił do Essen, skąd kierował obszarem środkowoeuropejskim z Niemcami, Austrią i Szwajcarią. W 1968 roku przeszedł na emeryturę. Utalentowany i lubiany menedżer zmarł 5 listopada 1974 roku. Pięć lat później w Essen nazwano jego imieniem ulicę. Budynek nr 66 jeszcze dziś jest siedzibą firmy Coca-Cola GmbH. Na koniec cytując Keitha: "Rozpierały mnie żądza czynu i entuzjazm. A tym, co mną potem całkowicie zawładnęło i nigdy już nie pozwoliło o sobie zapomnieć była coca-cola. Od tamtej pory byłem po wieczne czasy na dobre i złe związany z tym produktem".

---------------
Zdjęcia (od góry):
1. Max Keith podczas zebrania Coca-Cola GmbH w Hamburgu w 1946 roku.
2. Bohater jednej z wielu historyjek o coca-coli sierżant William de Schneider pijący coca-colę :) (jakby ktoś nie wiedział).
3. "Oficjalny napój orzeźwiający", czyli Cola sponsoruje nazistom olimpiadę.
4. "Amerykański mit"- amerykańscy żołnierze we Włoszech w marcu 1944 roku piją pierwszą colę na ziemi europejskiej.

1 komentarz: